TU

Czy mówiłem już, że moja najstarsza córka poszła w tym roku do liceum, a jej klasa ma specjalizację teatralną? Efekt jest taki, że ma preferencyjne wyjścia do teatru, a ja za każdym razem wybieram się z nią. 

Kiedy wspólnie chodzimy do teatru, spełnia się jedno z moich wielkich marzeń. Rozmawiam z Idą i czuję głębokie z nią porozumienie. Zachwycam się jej inteligencją i zazdroszczę możliwości, jakie daje jej hipsterskie liceum. Wśród sztuk na których byliśmy razem, zachwycił nas „Przybysz” w teatrze Rampa, spektakl dyplomowy absolwentów wydziału muzycznego Akademii Teatralnej. Ja wyszedłem jak na skrzydłach i z przekonaniem, że dzisiejsze aktorstwo jest w dobrych rękach. Zaś Ida wyszła spłakana, poruszona i podniesiona. Krótko: to najlepszy spektakl, jaki widziałem od lat. Wszechstronny, mądry, piękny, rytmiczny, rozśpiewany, zabawny, wzruszający, czarujący i zaskakująco, wręcz niewiarygodnie aktualny.

Prawie dwadzieścia lat temu, mając dwadzieścia trzy lata, uwierzyłem w Boga i postanowiłem się ochrzcić. W moim życiu dział się wtedy potworny chaos i dziś wiem, że wiara w jakimś tam stopniu pomogła mi wyjść na prostą. Spodobał mi się niepozorny kościółek na warszawskim Żoliborzu, gdzie wówczas mieszkałem. W tym kościele poznałem niezwykłego księdza, który okazał się dobrą duszą. Roman Indrzejczyk, filozof i poeta, człowiek głęboko mądry, ochrzcił mnie po kilku tygodniach zwykłych rozmów. Nie wymagał przy tym żadnych formalności czy rytuałów. Po prostu ze mną pogadał, wyspowiadał mnie, a następnie ochrzcił zupełnie zwykłym aktem, w którym nie było żadnej przesady. A jednak było to dla mnie niezwykle podniosłe. Widziałem się z nim może kilkanaście razy, nie śmiałbym powiedzieć, że się z nim zaprzyjaźniłem, ale poczułem do niego zaufanie. A u mnie o zaufanie niełatwo. To nie były jeszcze czasy internetu. Nie sprawdziłem, kim jest ten człowiek, nie poznałem jego konspiracyjnej historii, zasług w „Solidarności” ani powiązań z postsolidarnościowymi politykami. Dla mnie był po prostu skromnym księdzem proboszczem. Był tu i teraz, właściwy człowiek we właściwym miejscu. 

Wiele lat później, będąc jakby w innym życiu, zarządzałem marketingiem w sieci sklepów muzycznych. Był to czas, kiedy strasznie dużo pracowałem. Wychodziłem z domu zanim ktokolwiek się obudził, wracałem późnym wieczorem. Gdy dziewczyny zaczęły chodzić do przedszkola, wychodziłem na tyle wcześnie, żeby odwieźć je bladym świtem i być w pracy zawsze przed czasem. Regularnie, raz czy dwa w miesiącu, wyjeżdżałem na kilka dni, często pracowałem również w weekendy. Byłem mężem i ojcem nieistniejącym. Dzisiaj podziwiam Mo, która przetrwała to, nie przestając mnie kochać. Praktycznie każdego dnia w trakcie pracy wyrywałem się, żeby odetchnąć świeżym powietrzem albo pójść na obiad. Pracowałem na Okęciu, a jestem miłośnikiem samolotów, więc regularnie zatrzymywałem się przy ulicy Wirażowej na końcu pasa startowego 11/29, by pogapić się na startujące i lądujące maszyny. W tamtym czasie okolica wyglądała zupełnie inaczej i praktycznie w każdym miejscu dało się podejść do ogrodzenia, a ponieważ powierzchnia lotniska była mniejsza, samoloty kołowały niemal na wyciągnięcie ręki. Wiele razy widziałem „tutki”, prezydenckie samoloty Tupolew TU-154M w wersji „Lux”, z numerami bocznymi 101 i 102. To był duży samolot, charakterystycznie nisko posadzony, przypominający myśliwiec, tylko z wielkimi oknami z przodu, jakby wyjętymi z witrażu. Zapamiętałem, że był cholernie, wręcz niewyobrażalnie głośny. 

W kwietniu 2010 roku w odległym mieście organizowałem pewną artystyczno-marketingową imprezę. Byłem tuż po trzydziestce i niewątpliwie cierpiałem na pracoholizm. Miały minąć jeszcze ponad trzy lata, zanim odkryłem dla siebie aktorstwo, a wtedy moje życie się zmieniło. Lecz był rok 2010. Tamta impreza odbyła się dziewiątego kwietnia, poszedłem spać grubo po północy. Był weekend, chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu przy Mo i dwójce małych dzieci. Dlatego następnego dnia o siódmej rano siedziałem już w pociągu do Warszawy. Przedział był pełny. Nie miałem ze sobą nawet książki, bo byłem za głupi, żeby o tym pomyśleć. Gdy pociąg ruszył, założyłem słuchawki i zatonąłem w laptopie. Trochę pisałem, pracowałem, przeglądałem sieć – na tyle, na ile pozwalał ówczesny mobilny internet. Tuż przed dziewiątą rzucił mi się w oczy wielki czerwony nagłówek na temat prezydenckiej „tutki”. Spojrzałem po ludziach wokół i pierwszy raz się odezwałem: „Przepraszam, nie wiem czy to państwa interesuje, ale właśnie rozbił się samolot z prezydentem i setką innych osób, generałami i osobistościami. Prawdopodobnie wszyscy nie żyją, ale nic nie wiadomo”. Wszyscy, zszokowani, próbowali się dowiedzieć więcej. Rozdzwoniły się telefony, fama przeszła przez cały pociąg. Internet się przytykał, a ja skołowany szukałem informacji. Zadzwoniłem do Mo, ale oboje nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Kiedy około jedenastej wysiadłem na Centralnej, widziałem, że w podobnym nastroju są mniej więcej wszyscy. Wróciłem do domu, gdzie przez cały dzień wgapialiśmy się w rozwalony na cały regulator telewizor. I następny podobnie. Dzieci bawiły się nieśmiało, rozumiejąc, że coś jest bardzo nie w porządku. Za oknami pędziły karetki i wozy policyjne. Nie wychylaliśmy się z mieszkania. 

Wtedy dowiedziałem się, że ksiądz Roman Indrzejczyk zginął w tym samolocie. Dotarło do mnie, że był kapelanem prezydenta Kaczyńskiego i to było dla mnie szokiem niemal tak samo wielkim, jak sama katastrofa. Nie dlatego, że nim był, tylko dlatego, że gdybym wiedział o tym przed przystąpieniem do chrztu, prawdopodobnie nie chciałbym w ogóle z nim rozmawiać. Nie cierpiałem Kaczyńskiego na długo zanim jego brat okazał się niebezpiecznym psychopatą, choć nie życzyłem mu śmierci, zwłaszcza takiej. Wychowałem się w domu, w którym autorytetami byli Wałęsa, Bartoszewski, Kuroń, Balcerowicz i zwłaszcza Mazowiecki. Lech Kaczyński był do nich tylko dodatkiem, jego brat zaś po prostu nikim. Tymczasem Roman Indrzejczyk był wobec mnie zwyczajnie dobry. Okazał się tak pozbawiony doktrynalnych wymagań, jak mógłby być tylko człowiek głęboko zawiedziony kościołem, a przecież był księdzem. Ja natomiast olałbym go z góry, gdybym tylko wiedział o jego koneksjach z domem Kaczyńskich.

Tymczasem w innej epoce, w 2022 roku, oglądaliśmy z córką „Przybysza” w teatrze Rampa. Było to dokładnie dziesiątego dnia inwazji rosyjskiej na Ukrainę. Podczas braw aktorzy wyszli na scenę z ukraińską flagą i w odpowiedzi otrzymali owacje na stojąco. Ale ja wstałem już wcześniej. Ten spektakl zasługiwałby na owację niezależnie od ludobójstwa tuż za naszymi granicami, ani jakiegokolwiek innego czynnika zewnętrznego. To teatr najwyższej próby, teatr, jaki widziałem zaledwie kilka razy w życiu. O ambicji wieku młodzieńczego, samotności i poszukiwaniu bliskiej duszy, niezrozumieniu, wykluczeniu i ostatecznie porozumieniu. O tęsknocie, miłości, umiłowaniu wolności, prawie do inności. To metafora wychodzenia ze szkoły wyższej, oczekiwań związanych z przyszłością, świadomości bólu rozczarowań. Metafora zderzenia się naszego „tu” z jakimś obcym „tam”, które przecież też ma rację bytu. 

Nie, nie wierzę że w Smoleńsku był zamach i że Putin maczał w tym swoje paskudne krwiożercze paluchy. Wierzę natomiast, że wszelki autorytaryzm jest zły, bo może się przyczynić do lekceważenia nienaruszalnych zasad bezpieczeństwa, a w sytuacjach ekstremalnych do śmierci, której można uniknąć. Zaś skrajna wersja autorytaryzmu potrafi zdominować naród, wyhodować ogłupionych szaleńców, którzy nie liczą się z drugim życiem, nawet gdy chodzi o kobietę lub dziecko, bo wpojono mu, że to nie ludzie. To jednostki głęboko skrzywdzone, dla których liczy się tylko „tu”, nie interesuje ich żadne „tam”. Bo „tu” jest ich, a „tam” jest tamtych. A przecież jedni i drudzy urodzili się ludźmi. 

Przez osiem czy dziewięć lat po wyprowadzce z Żoliborza nigdy więcej nie zetknąłem się z księdzem Romanem Indrzejczykiem, aż do tego feralnego dnia, gdy dowiedziałem się o jego śmierci. W ten sposób katastrofa smoleńska stała się dla mnie osobistym doświadczeniem. I zrozumiałem, że każdy fakt, a zwłaszcza każdy człowiek, podlega wielostronnej ocenie. Książkę po okładce można osądzić, człowieka nigdy. „Tu” jest dobrym spojrzeniem, dzięki swojej spontaniczności. Ale zawsze trzeba pamiętać, że istnieje też jakieś „tam”. 

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s