Pierwszym który odszedł od zespołu, był Ringo Starr. Zgodził się wrócić po dwóch tygodniach, ale jednak był to precedens. Choć podobała mu się koncepcja płyty „The Beatles”, w której wrócili po prostu do bycia zespołem, to jednocześnie nie mógł znieść toksycznej atmosfery w czasie jej powstawania.
„Srgt Pepper” był albumem roku, dekady, może nawet stulecia. Fajnie, zrobił swoje, cieszę się że wziąłem w nim udział, były tam fajne piosenki. I nauczyłem się grać w szachy. Ale Biały Album – tutaj znów powróciliśmy do bycia zespołem. O to mi zawsze chodziło. Tak Ringo mówi dzisiaj, ale w trakcie pracy nad krążkiem wkurwił się na atmosferę i któregoś dnia trzasnął drzwiami. Pozostała trójka ubłagała go, by wrócił, bo on był kluczem sukcesu tego zespołu, dokładnie tak samo jak każdy z nich. McCartney: Gdyby w jakimkolwiek zespole grał Lennon, byłby to mocny band. Tak samo każdy z nas. Ale my byliśmy we czterech i dlatego ten zespół był tak dobry.
Choć wymieniali się instrumentami, każdy z nich miał główne cechy, które plasowały go dokładnie w tym miejscu, w którym być powinien. Ringo ma genialne poczucie tempa. George Martin nawet po latach nie mógł wyjść z podziwu: choć każda piosenka nagrywana była kilka, kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt razy, tempo każdej wersji było zawsze dokładnie takie samo, chyba że je świadomie zmienili. To dlatego Martin mógł robić takie czary, by łączyć dwa nagrania odległe od siebie w czasie o wiele godzin lub nawet dni, i wcale tego nie słychać. Wśród perkusistów krąży dowcip, że metronomy mają wbudowane ringo, żeby równo stukać. Jednak sam Richard Starkey jest skromny: Ja tylko starałem się grać na bębnach, i do dzisiaj to robię. A potem dodaje: Beatlesi wzięli mnie do zespołu, bo musieli. Oni byli najlepszym zespołem w Liverpoolu, a ja byłem najlepszym perkusistą w Liverpoolu.
Bo jak wszyscy wiedzą, Starr nie był od początku w zespole. Pierwszy perkusista nazywa się Pete Best i został przyjęty w 1960 roku dlatego, że jego matka Mona była właścicielką najlepszego klubu nocnego w Liverpoolu, Casbah. W ten sposób zapewnili sobie stały job koncertowy. Pierwsze nagrania, które zorganizował im manager Brian Epstein, zrobili z Bestem. George Martin zastąpił jego partie profesjonalnym perkusistą sesyjnym i postawił warunek, że albo Bitle zmienią bębniarza, albo przestanie ich gościć w studiu. Podobno Lennon potężnie się wkurwił, bo Best był jego dobrym kumplem od flaszki. Jednak muzyka wygrała i Best został wymieniony na Starra. Kiedy grali pierwszy wspólny koncert, publiczność tak się wściekła tą roszadą, że Beatlesi musieli uciekać, by ich nie rozszarpano. Ostatecznie jednak Ringo pozostał, a reszta jest historią. Kiedy w 1997 roku McCartney, Harrison i Starr postanowili wydać 3-płytową Antologię, która obejmowałaby całą legendę zespołu, umieścili na niej nagrania z Pete’em Bestem i zapewnili, że tantiemy z płyty zostały wypłacone jemu.
8. Free as a bird
Kilkanaście lat po śmierci Lennona świat wyglądał już inaczej, a legenda Beatlesów urosła do kultu. Lennon nie żył, lecz kurz po strzałach opadł, a zakrwawione okulary, które Yoko umieściła na okładce swojej pierwszej płyty wydanej po śmierci męża, miały swoje okrutne miejsce w historii. Wiadomo było, że Beatlesi na zawsze pozostaną w przeszłości. I właśnie wtedy ktoś wpadł na pomysł, by odkurzyć ten mit. Paul zadzwonił do Yoko z prośbą, by poszukała niedokończonych nagrań Johna. Ono przesłała mu dwie taśmy z roboczymi wersjami nowych utworów: „Free as a Bird” i „Real Love”.
Gdy Paul, Ringo, George i nagrany John spotkali się w studiu, pierwsze próby były dla nich naprawdę wzruszające. Po rozpadzie zespołu nieraz pracowali ze sobą, ale minęło 28 lat, odkąd wszyscy razem byli w studiu, w dodatku jeden z nich od 17 lat nie żył. Poczuli znów tę samą magię. Choć „Real Love” przeszła raczej bez echa (szkoda, bo to piękna piosenka), to świat kompletnie oszalał na punkcie „Free as a bird”. To naprawdę byli starzy dobrzy Beatlesi. Z melodią w ciemnym, depresyjnym stylu Johna i kontrastowymi do niego, wesołymi partiami Paula i George’a. Z prościutkimi, fenomenalnie brzmiącymi bębnami Ringa. Z narkotyczną, zapętloną końcówką, jak za starych dobrych czasów. I z tekstem nagranym od tyłu, świadomie dodanym jako dowcipna pułapka na wielbicieli beatlesowskich teorii spiskowych: No i zrobili to jeszcze raz. Oraz z genialną partią gitary slide Harrisona, w której nie ma ani pół dźwięku za dużo. Dla George’a był to jeden z ostatnich projektów muzycznych, niewiele później zaczął chorować na raka płuc. Zmarł w 2001 roku, kilka dni temu minęło 20 lat. W dacie jego śmierci jest oczywiście dziewiątka.
Jak wiadomo, to nie była pierwsza śmierć w zespole The Beatles. Ale o tym przypomnę w następnym odcinku.
CDN