Wojciech Mann mówi, że wydawanie co kilka lat wznowień płyt Beatlesów jest zagrywką nie fair, bo prawdziwy fan kupi każdą z nich. Zgadzam się z tym. Ale i nie zgadzam, bo każde kolejne wznowienie wnosi coś zupełnie nowego. Tak jakbym odkrywał muzykę, którą znam na pamięć od najmłodszych świadomych lat, całkiem na nowo. Trudno uznać, że to jest nie fair.
To, że „Biały Album” jest pozycją dwupłytową, wynikało oczywiście z faktu, że po pobycie w Indiach Beatlesi dysponowali kolosalnym katalogiem nowych kompozycji. Nie wszystkie z nich zostały wykorzystane na albumie, ale i tak George Martin uważał, że jest ich za dużo. Jeszcze po latach powtarzał, że gdyby zdecydowali się na zredukowanie piosenek do jednej pyty długogrającej, byłby to niesamowicie mocny album, a tak jest dobry z wybitnymi momentami. Według mnie to bzdura. To moja ukochana płyta. Sądzę, że słabe momenty na niej u każdego innego artysty byłyby tymi najmocniejszymi. Co z tego, że wielu krytykuje ją za zbytni eklektyzm? Co to w ogóle znaczy zbytni eklektyzm? Dlaczego różnorodność miałaby być zła? I jaka „mniej eklektyczna” muzyka byłaby dla krytyków, czy może raczej przygłuchych narzekaczy, bardziej satysfakcjonująca? Paul McCartney, będąc już w okolicach sześćdziesiątki, odniósł się do tych głosów tak: „O co chodzi? To mocny album, sprzedał się dobrze, ludzie pamiętają wiele piosenek. Spierdalajcie, to cholerny album Beatlesów!”
7. Why don’t we do it in the road
Przez lata McCartney setki razy odpowiadał na pytanie, którą własną kompozycję lubi najbardziej. I przez lata odpowiadał tak samo: piosenki są jak dzieci, nie da się kochać jednej bardziej niż innej. Ale niedawno przyznał, że ma już dość tej odpowiedzi i teraz podaje właśnie ten krótki utwór: „Why don’t we do it in the road”. No bo powiedzcie, dlaczego nie robimy tego na ulicy? – dodaje z uśmiechem. Według mnie to świetne wybrnięcie z tematu. Kiedy przygotowywałem się do napisania tego cyklu, myślałem o wielu utworach Bitli, w tym wielu Paula. Z samego Białego Albumu mógłbym wymienić wszystkie, bo wszystkie ubóstwiam. Ale to jest fajny wybór. Ta piosenka była zawsze wśród moich ulubionych z tej płyty. Krótki, dowcipny utwór o dość skromnych środkach, fenomenalnie zagrany i zaśpiewany. Lubię go szczególnie za cudowny groove, subtelne bujanie, które w takim prostym rytmie potrafią zawrzeć tylko najlepsi muzycy.
The Beatles to taki dziwny zespół, w którym wszyscy grali na wszystkich instrumentach. Oczywiście mieli ustalone funkcje, ale kiedy zaszła potrzeba, wymieniali się nimi. A najważniejsze było to, że każdy z nich śpiewał. Umówili się, że podczas koncertów śpiewa trójka gitarzystów, natomiast na płytach każdy ma swoje główne partie wokalu: Ringo w jednej piosence, George w jednej lub dwóch, zaś Paul i John – resztę po połowie. Tylko co do funkcji komponowania było inaczej – tę mieli tylko Paul z Johnem, ale pozostali później też dodawali swoje kompozycje. Ringo na Białym Albumie miał dwie swoje piosenki. Pierwszą, „Don’t pass me by”, skomponował sam, co było ewenementem. (Co ciekawe, po rozwiązaniu Beatlesów to właśnie on zrobił największą muzyczną karierę). Drugą z tych dwóch piosenek była przepiękna kompozycja duetu Lennon-McCartney pod tytułem „Good night”. Melodia pobrzmiewa tu zarówno stylem Paula, jak i Johna, a Ringo zaśpiewał ją znakomicie. To jedna z niewielu w historii Beatlesów kompozycji, w których żaden z nich nie gra na żadnym instrumencie. Cały podkład został rozpisany przez George’a Martina na orkiestrę i nagrany pod jego dyrekcją. Ta pieśń wyziera spod okropnego „Revolution 9” na samym końcu płyty, jakby mówiąc: Nie obawiajcie się, Beatlesi żyją i wciąż komponują piękne piosenki.
Ringo był symbolem ciężkiej pracy w studiu, bo po prostu grał bez przerwy, między dublami popijając herbatę, a sesje kończyły się dopiero wtedy, gdy bez zbędnych tłumaczeń wstawał, zakładał płaszcz i wychodził. Z reguły miało to miejsce między 2:00 a 4:00 nad ranem. Ale i on w końcu nie wytrzymał atmosfery, która wytworzyła się między czwórką przyjaciół w czasie nagrywania Białego Albumu. Po prostu pierdolnął któregoś dnia drzwiami i wyszedł, rzucając: Odchodzę z zespołu. I rzeczywiście nie było go na kolejnych sesjach. Po dwóch tygodniach otrzymał ogromny bukiet kwiatów i kartkę z zamaszystym podpisem Paula McCartneya: Jesteś najlepszym perkusistą świata. Prosimy wróć. I wrócił, ale zanim to zrobił, sesje dalej się odbywały, a na bębnach grali wszyscy pozostali. Ponieważ najlepszym bębniarzem poza Ringiem wśród nich był McCartney, to właśnie on nagrał partie perkusji w dwóch pierwszych utworach, które słyszymy na Białym Albumie: „Back in the USSR” oraz „Dear Prudence”.
To, że Ringo Starr jako pierwszy opuścił zespół The Beatles, jest faktem mało znanym nawet dla fanów liverpoolskiej czwórki. Ale o tym opowiem już w następnym odcinku.
CDN