Number Nine #2

The Beatles, „The Beatles”. Tak zwany Biały Album. Mój wstęp do muzyki, nie tylko Bitli, ale w ogóle początek wszystkiego. Wiele osób krytykuje tę płytę, co jest dla mnie źródłem stałego zadziwienia. Znałem ją na pamięć już mając 9 lat, a mimo to wciąż odkrywam w niej nowe rzeczy. To encyklopedia popkultury, nie tylko muzyki. 

Wszystkie płyty Beatlesów, oprócz jednej, czyli wydanej już po rozpadzie zespołu „Let it be”, zostały nagrane w studiu EMI przy Abbey Road w Londynie, pod wodzą producenta George’a Martina. Nagrywano je na 4-śladowej taśmie magnetofonu marki Studer. Do „Let it be” – która pierwotnie była projektem filmowym – przenieśli się najpierw do studia filmowego Twickenham, a później do własnego przy Saville Row, właśnie dlatego, że jako jedyne w Londynie dysponowały 8-śladowymi magnetofonami. Dopiero w lecie 1969 roku w studiach EMI zamontowano 8-śladowego Studera i to na nim nagrana została ostatnia wspólna płyta Beatlesów, „Abbey Road”. Dziś studio nazywa się oficjalnie Abbey Road. 

Oczywiście czwórka z Liverpoolu nie byłaby sobą, a sir George Martin nie byłby George’em Martinem, gdyby nie obchodzili ograniczeń technicznych studia. Aby nagrać więcej instrumentów, kiedy trzy ścieżki były zapełnione, miksowano je wstępnie i zrzucano na czwartą ścieżkę, a następnie znów wykorzystywano pozostałe trzy. Traciło się jakość nagrania, ale Beatlesom podobało się to brzmienie. W ten sposób z 4 śladów robiło się 6, 9, 10, a nawet, w przypadku jednego utworu, kilkanaście. 

2. Ob-La-Di-Ob-La-Da

Paul McCartney zawsze przychodził pierwszy do studia. Po to wynajął mieszkanie kilka przecznic od ulicy Abbey Road, by móc w ciągu 9 minut znaleźć się w studiu z kapcia. Jest znanym pracoholikiem. Ostatni zawsze przychodził Lennon, często mocno spóźniony. Pewnego razu wszedł do studia kompletnie napruty, kiedy pozostała trójka od kilku godzin męczyła się z utworem autorstwa Paula. Kurwa, nadal dłubiemy to babciowe gówno? – ryknął John, po czym usiadł do fortepianu i wystukał rytmiczny wstęp, który dziś otwiera piosenkę „Ob-La-Di-Ob-La-Da”. 

Moim zdaniem to jeden z najciekawszych utworów w ogóle w karierze Beatlesów. Jako dzieciak nasłuchałem się go tyle razy, że dziś mam go po dziurki w nosie. Dokładnie tak samo czuli John, George i Ringo w czasie, kiedy go nagrywano. Styl takich utworów McCartneya jak „Ob-La-Di” John nazywał złośliwie babciową muzyką (jeśli nie gorzej), ale nie bez przyczyny. Paul nauczył się grać na fortepianie i śpiewać, słuchając musicalowych przyśpiewek swoich licznych ciotek. Może właśnie to nauczyło go pisania wpadających w ucho melodii, czego tak bardzo zazdrościł mu Lennon. Ale Paul McCartney ma dystans do siebie i do swojej twórczości. Kiedy usłyszał pastiszowy wstęp Lennona do swojej nowej piosenki, przyklasnął. To było to. Z tym wstępem piosenka wreszcie zabrzmiała dobrze. McCartney do dziś wspomina tę anegdotę jako przykład genialnego dopasowania czterech osobowości Bitli.

Właśnie „Ob-La-Di” jest rekordowa pod względem wtórnych zgrań na taśmę, zwanych bounce down. W trakcie pracy dodawano kolejne głosy i instrumenty, a oryginalna taśma po tym nagraniu była niemal przezroczysta. Macca ciągle był niezadowolony, a wszyscy pozostali mieli go serdecznie dość. Pokłócił się nawet z zawsze spokojnym George’em Martinem, który wypalił: Po prostu zaśpiewaj to wreszcie, do cholery! Na 4-śladowej taśmie znajduje się łącznie tyle instrumentów i wokali, że nikt już nie wie naprawdę ile. Właśnie dlatego praca nad remiksem, którego w 2018 roku podjął się syn George’a, Giles Martin, była tak karkołomna. 

Ale o tym napiszę już w następnym odcinku. 

CDN

Jedna uwaga do wpisu “Number Nine #2

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s