Koronawirus był, jest i będzie. Ale pandemia mam nadzieję już się skończyła. Skończył się też remont w moim domu i był to ostatni remont w życiu. Nie lubię remontowania i tego lata odbijałem je sobie, chodząc do kina. Codziennie. Zapraszam na kilka słów o filmach (post?)pandemicznych z obu stron magicznej bariery płciowej.
Na rauszu
Zanim zdobył Oscara za najlepszy film nieamerykański, „Na rauszu” łyknął całe mnóstwo europejskich nagród. Wcale się nie dziwię.

Ten film mówi o grupie facetów w średnim wieku, nauczycieli pełnych profesjonalizmu, wiedzy i dawnej pasji, ale kompletnie wypalonych zawodowo. Otóż ci panowie, znalazłszy w jakimś naukowym piśmie – a może po prostu w internetach – badania nad dodatnimi skutkami picia alkoholu, postanawiają przeprowadzić eksperyment. Utrzymują stały, ściśle określony poziom promili we krwi. Warunkiem jest picie wyłącznie w tygodniu, tylko do osiemnastej. Zasady to zasady. Okazuje się, że każdy z nich zaczyna nowe życie, jakby radzili sobie z istniejącymi problemami lepiej, niż przed eksperymentem. Oczywiście do pewnego momentu. Nic więcej nie zdradzę, to tak znakomity obraz, że każdy musi obejrzeć sam. Śmiech i łzy gwarantowane. Zwłaszcza jeśli jesteś facetem w moim wieku, trochę spełnionym, a trochę zawiedzionym. I takim, który ten stan całkiem lubi.
Tymczasem ja sam w ogóle przestałem pić. Uważam, że wynalazca piwa bezalkoholowego powinien natychmiast przytulić Nobla. Czuję się o wiele lepiej ze sobą samym, nie mam głupiego problemu typu „dobra, dziś piwo, nie, dziś wino, albo nie, tylko wóda”. Zdaję sobie sprawę, że gdybym się nie pilnował, picie mogłoby kiedyś zacząć stanowić problem. A na razie jest to coś, co mogę skontrolować i po prostu nie pić ani kropli, jeśli tak postanowię. Lubię mieć kontrolę.
Cwaniaki z Hollywood
Ta letnia komedia jest jedną z dwóch tegorocznych, w których wystąpił Robert DeNiro. Według mnie jest zupełnie dobra. Ten drugi film, „Wojnę z dziadkiem”, widziały moje córki i chwalą, a ja im wierzę. Niestety Ida nie przyjęła zaproszenia do napisania recenzji. No cóż, pisanie na bloga prowadzonego przez ojca to pewnie niewybaczalna siara dla 14-latki.

„Cwaniaki…” to taki szybki film do obejrzenia i zapomnienia. Ale nie zapomnę go tak łatwo z powodu drewnianego tłumaczenia tytułu. Oryginalne „The comeback trail” to przecież coś w rodzaju „kierunku powrotnego”, „drogi do domu”, „trudnego powrotu” czy też „krętych ścieżek powrotu do zawodu”, jeśli już chcemy być dosłowni. Polski tytuł to kolejny przykład kompletnie niesubtelnego strzału w ryj. Równie dobrze mógłby brzmieć „Film o grupce cwanych facetów z Ameryki, zaangażowanych w biznes filmowy”. Bardzo proszę, właściwie nawet nie trzeba już oglądać! Kurwa, czy naprawdę o to chodzi polskim dystrybutorom? Czyżby ludzi chodzących do kina mieli za idiotów, którzy nie są w stanie przełknąć czegoś bardziej poetyckiego i niedosłownego? Jak ja nie lubię czegoś takiego!
Krytykują genialnego Roberta DeNiro, że gra w takich komercjach. A dlaczego miałby nie grać? Aktor pracuje w branży rozrywki. Jego zadaniem jest dostarczanie rozrywki ludziom, najlepiej jak największej liczbie ludzi. Można to traktować z poziomu niespełnionego artysty i twierdzić, że aktorzy są jak kurwy, mają robić co im każą. Albo można znać swoją wartość, wybierać fajne propozycje i robić w nich jak najlepszą robotę. Dokładnie tak zrobił DeNiro. Zresztą nie tylko on. „Cwaniaki…” stoją znakomitymi rolami starych tuzów aktorstwa, żeby nie powiedzieć: cwaniaków z Hollywood. Tommy Lee Jones gra podstarzałego, zwariowanego aktora, być może do pewnego stopnia samego siebie. Morgan Freeman występuje jako lokalny mafiozo, który pasję do kina przekłada na zarobek, a przynajmniej nadzieję zarobku. Zaś DeNiro jest żyjącym w iluzji producentem kinowym, który wymyśla pokrętny sposób na spłacenie coraz mniej mu przychylnego sponsora (Freeman). Wszyscy trzej grają lekko i z biglem. Do tego jest sporo komediowych ról drugoplanowych. Zabawna reżyserka, która do końca nie wyjawia, czy jest zawodowcem, czy kretynką (Kate Katzman). Młody, bogaty producent, człowiek sukcesu, który chce wykorzystać głównego bohatera (Emile Hirsch). No i świetny bratanek postaci DeNiro, pocieszny debil, którego w sumie trochę żal (Zach Braff). Owszem, ten film może nie jest godny zapamiętania na miarę „Taksówkarza”. Ale przecież nie każdy film może taki być.
Kiedy DeNiro spotkał się z Gerge’em Gallo, reżyserem i scenarzystą „Cwaniaków”, był właśnie po pracy z Martinem Scorsese nad serialem gangsterskim „Irlandczyk”*. Od ośmiu miesięcy gram psychopatę. Muszę jakoś wyrzucić z głowy tego gościa. Nie masz przypadkiem czegoś zabawnego? – powiedział mu podobno. Wtedy Gallo zaprosił go do głównej roli w „The comeback trail”. Moim zdaniem wyszło świetnie. Zupełnie dobra rozrywka – to lubię w kinie.
Susza
Na ten film trafiłem zupełnie przypadkiem – po prostu kiedy miałem czas i byłem w centrum Warszawy, w kinach będących w zasięgu metra z ciekawych filmów grano tylko to. I nie żałuję.

To niezły kryminał, a jednocześnie film o człowieczeństwie, z punktu widzenia twardziela postawionego w niewygodnej sytuacji. Tę postać gra znakomity Eric Bana. Gość wrócił do miasteczka dzieciństwa, z którego lata temu uciekł do wielkiego świata. Tu musi zmierzyć się z tragedią śmierci dawnego przyjaciela i całej jego rodziny. Jak zwykle bywa w takich zdarzeniach, niejeden, i niejedna, coś ukrywa. Czy winny jest oczywisty podejrzany? A może inny, równie oczywisty? Co ma z tym wspólnego niewyjaśniona tragedia z przeszłości? I niedokończony romans, który teraz może się rozwinąć?
Żałuję, że końcówka nie dorównuje poziomem reszcie, ale to był i tak wartościowy film. Okazuje się, że kryminał może być o ludziach. Bo zanim dowiemy się, kto zabił, dowiadujemy się wiele o tych, którzy raczej tego nie zrobili. Historia jest wiarygodna, przecież każdy z nas ma jakieś nierozliczone sprawy z przeszłości. W małej społeczności wszyscy do pewnego stopnia kłamią. Nieważne, czy sprawa dzieje się w rodzinie, bloku, podlaskiej wsi, czy w niezwykłej, odległej od nas jak to tylko możliwe atmosferze kontynentalnej Australii. Kryzys suszy jest tutaj istotnym tłem, lecz mimo to tytuł nie jest tak dosłowny, jak mogłoby się wydawać. Lubię i polecam.
Post coitum omne humanum triste est. Po stosunku każdy człowiek jest smutny. Moja wersja brzmi: po remoncie człowiek czuje ulgę. Albo inna: po wakacjach człowiek czuje nową energię. A jak jest po pandemii? Czy powinniśmy być weseli albo smutni? Czy ten koniec będzie jednocześnie początkiem czegoś nowego? I czy to w ogóle koniec?
*Warto założyć konto na Netfliksie tylko dla samego „Irlandczyka”. To jest Scorsese w najlepszej formie, z najsłynniejszą obsadą (DeNiro, Pacino, Pesci), taki „Ojciec chrzestny” na nowo.