Jestem na urlopie. Lub nie, w każdym razie chwilowo nie publikuję. W mojej głowie i mojej chmurze powstają nowe teksty, tymczasem wznawiam tu kilka postów, o których dawno już zdążyłem zapomnieć, a wydają się ciekawe. Częstuj się czytaczu!
Poniższy tekst opublikowałem w 2017 roku.
Bęben #1
Wbrew pozorom ten tekst nie będzie o brzuchu. Ten przymiot każdego szczęśliwie żonatego ponadtrzydziestolatka przyjmuję jako oczywistość, która nie jest warta posta. W tym tekście będzie o perkusji. Czyli głównym bohaterze dwóch spośród najważniejszych filmów ostatnich lat.
Ostatnio pewna stacja radiowa przypomniała mi „Hand on the torch”. To była debiutancka płyta zespołu US3, który, jak sądziłem, przetarł szlaki w powiązaniu jazzu z hip-hopem. Później dowiedziałem się, że wiele lat wcześniej robił to niejaki Miles Davis, ale wtedy miałem 15 lat i dla mnie US3 było wejściem w świat jazzu. Nocami słuchałem Jazz Radia (istniało kiedyś coś takiego) lub przesiadywałem o suchym pysku – bo nawet gdyby było mnie stać na piwo, nikt by mi go nie sprzedał – w Akwarium (istniało kiedyś coś takiego). Pamiętam powroty w gorące wieczory autobusem numer 501 na Gocław. Nie widziałem ani nie czułem tłumów wokół mnie, bo w głowie wciąż grały mi solówki pijanych jazzmanów, których nie rozumiałem ni w ząb, ale które mnie fascynowały.
Otóż na płycie US3 jest taki wysamplowany fragment, w którym anonimowy głos mówi: The drum is the most important instrument. W pełni się z tym zgadzam. Bęben jest najważniejszy, bez bębna nie ma rockandrolla. Nie wiem czemu, ale kiedy słucham dowolnej muzyki, zawsze zwracam uwagę na sekcję rytmiczną. Mimo że w młodości grałem na gitarze, a nie perkusji. W rytmie porządnego bębniarza – czy to jest Jimmy Cobb od Milesa Davisa, Dave Grohl od Nirvany czy Phil Collins od… no, Phila Collinsa – słucham zafascynowany. Maksyma Bęben jest najważniejszy przyświeca też dwom najlepszym filmom ostatnich paru lat.
„Whiplash” to znakomita historia o młodym muzyku i jego związku z nauczycielem, który jest wymagający aż do okrucieństwa. Trudno żeby bębny nie grały tu wiodącej roli, skoro głównym bohaterem jest perkusista. Ucznia gra niejaki Miles Teller, młody (25-letni podczas kręcenia filmu) amerykański aktor, który jest także bębniarzem. Tej roli nie mógłby zagrać nie-muzyk. Rytmy, nuty, podziały i interwały są tu w centrum uwagi. I są realia życia każdego profesjonalnego muzyka: mordercza, fizyczna harówa, by się profesjonalnym muzykiem stać. Andrew Neiman (Teller) naprawdę chce takim zostać. Ćwiczy do upadłego, ale Terence Fletcher (J.K. Simmons) wciąż jest nieusatysfakcjonowany. Jedną z lepiej znanych scen, krążących po youtubie, jest ta, w której Fletcher setki razy każe uczniowi powtarzać intro do tytułowego kawałka. To niezupełnie moje tempo – krzywi się belfer. Andrew próbuje więc o ułamek ułamka szybciej, potem wolniej, wreszcie Fletcher wydziera się: Czy ty kurwa nie rozumiesz co jest napisane w nutach?! Cała orkiestra siedzi cicho jak trusie, Andrew poci się jak mysz, ale próbuje. Aż do skutku. I tym zjednuje sobie nauczyciela. Bo w innej scenie, inny młody muzyk kompletnie załamuje się pod wpływem bluzgów Fletchera. Ten wydziera się na przerażonego puzonistę, w końcu brutalnie usuwa go z sali za rzekome nienastrojenie instrumentu. Gdy drzwi się zamykają, Fletcher mówi do wszystkich: Ten idiota nie był rozstrojony. Problem w tym, że tego nie wiedział. W każdej scenie wciela w życie swoją zasadę: W języku ludzkim nie ma bardziej destrukcyjnych słów niż dobra robota.
Dobrym muzykiem zostaje się tylko intensywnie ćwicząc. I właśnie ta intensywność jest w tym filmie znakomicie pokazana. Podczas nagrywania scen bębnienia Miles Teller wkręcał się na serio. Pot, który kapie na talerze i naciągi, jest prawdziwym potem aktora. Reżyser Damien Chazelle nie przerywał kręcenia aż do chwili, kiedy Teller padał ze zmęczenia. W kilku scenach widać krew z rąk, rozsmarowującą się na pałkach – podobno jest autentyczna. Bo w dobrym aktorstwie nie tylko łzy muszą być prawdziwe. Pot i krew też. Teller to pozornie prosta postać, bo ma jeden cel. Ale w jego wnętrzu musi się niewiarygodnie dużo dziać, kiedy na przykład zrywa z dziewczyną, z którą mu się układało, ponieważ nie chce zużywać energii na związek zamiast na ćwiczenie. Okrutne, prawda? Ale takie mogą być wybory ludzi, którzy traktują coś serio. Uważam, że obowiązkiem każdego człowieka jest przebijanie tego, czego się od niego oczekuje. – mówi Fletcher.
J.K. Simmons także oberwał podczas powstawania tego obrazu. Gdy Miles Teller rzucił się na niego podczas którejś z intensywniejszych scen, złamał mu dwa żebra. Mimo obrażenia Simmons dokończył pracę na planie. Ale najzabawniejsze jest to, co mówili inni pracujący z nim. Choć grał niezłego skurwiela, prywatnie jest podobno najcudowniejszym z ludzi. Przejście od przyjaznego człowieka do kawała bezkompromisowego chuja pokazuje, jak bardzo musi i potrafi zmienić się aktor podczas swojej pracy. A przecież wykorzystuje przy tym swoje własne doświadczenia, zgodnie z metodą Konstantego Stanisławskiego. Dyrygentura Fletchera i w ogóle jego zachowanie podczas kierowania zespołem jest wyjątkowo wiarygodne, a przecież o to chodzi w aktorstwie. Nic dziwnego, że otrzymał za tę rolę Oscara w kategorii Aktor Drugoplanowy w 2015 roku. I był to tylko jeden z trzech Oscarów, jakie zgarnął „Whiplash”. Pozostałe były za montaż oraz za dźwięk. Bo bębny muszą dobrze brzmieć.
CDN