Majówka to jest to. Ptaki śpiewają, natura odżywa i wreszcie mam czas na przebywanie z rodziną. No i podczas tegorocznej majówki znowu zacząłem pisać!
Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy
bo to grzech
Bóg dał nam Paryż, Wenecję
architekturę secesyjną, zegarki
i zegary Art deco
dał nam poziomki
zamglone świty za oknem kawiarni
sklepy
dał nam Tomasza Manna oraz Prousta
a także wrzosowiska Irlandii
oraz wymyślił bilard i nastolatki
i tysiąc innych rzeczy
jak wodospady, Boską Komedię,
fajki, wiersze Rilkego,
ulice wysadzane plantami
na południu, amerykańskie
samochody z lat czterdziestych,
pióra Mont Blanc, przewodnik
po Grenadzie oraz
Koniaki Giny Whisky I Bordeaux
na pewno nie w tym celu
żebym siedział
przez osiem godzin dziennie
w pracy
jak jakiś chuj.
Z pisaniem to jest tak, że tygodniami, miesiącami, nawet latami zbieram notatki i pomysły. Coś mi się z tych pomysłów rodzi, czasem w bólach. Bywa, że coś spłodzę i jest. Bywa, że napiszę jakiś tekst do połowy, ale ciągle coś mi w nim nie siedzi. I potem ciągnie się za mną ten materiał jak nie przymierzając smród, kurwa go mać, i nic. I nic po prostu. A potem budzę się któregoś dnia i wiem. Już wiem, jak to zrobić, jak to napisać, żeby miało ręce i nogi, a nawet jeśli ich nie ma, to chociaż tak, żeby mi się podobało.
To samo mam w pracy. Pracę mam, przepraszam za wyrażenie, kreatywną. Bywa więc, że wymyślam to co mam wymyślić, i mi się jako tako podoba, więc to kończę i wypuszczam – czy chodzi o jakąś ulotkę, katalog, stronę internetową czy informację prasową, czy chociaż post na fejsie. A czasem coś mi leży odłogiem tygodniami. Siadam, zaczynam, coś piszę. Nie, kasuję. Jeszcze raz. I jeszcze. I chuj, nic z tego. Odkładam więc, biorę się za coś innego albo po prostu wracam do domu, do ptaków i moich dziewczyn. A następnego dnia kolejna próba. I znów nici. Po prostu stwierdzam, że to co napisałem nie trzyma się kupy, jest zbyt rozwlekłe, albo zbyt enigmatycznie traktuje temat, albo kurwa w ogóle nie wiadomo o co mi chodzi. I tak przez tydzień, miesiąc, trzy miesiące. A potem któregoś dnia budzę się rano i wiem.
Nie mam pojęcia, co takiego dzieje się w moich snach, czy też ze mną całym, gdy jestem w łóżku. Dość, że czasem musi to być coś cholernie inspirującego. Wtedy budzę się i wiem. Wsiadam do samochodu, nie włączam nawet muzyki, tylko robię moje ćwiczenia dykcyjne, a potem gadam do siebie: Trzeba to zrobić tak, tak i tak. Po prostu. I będzie zajebiście. Potem dojeżdżam do pracy w planem w głowie. Siadam, biorę analogową kartkę (serio!) i spisuję to, co ukonstytuowało mi się po drodze. Potem robię sobie kawę, odpalam właściwy program i robię. Gdy skończę, z reguły odkładam jeszcze na następny dzień, by mieć obiektywny ogląd. I gotowe. Uwielbiam to. Po siedemnastu latach pracy w dziale marketingu, w tym po dwunastu na stanowisku kierowniczym, wciąż znajduję inspirację w swojej pracy. Tak to chyba trzeba nazwać. Inspiracja. Raczej nie natchnienie, bo marketing to nie sztuka, lecz rzemiosło. Inspiracja, a może po prostu pasja.
Widziałem ostatnio fajną sztukę, opartą na rzeczywistych zdarzeniach, która opowiadała o pasji całkiem różnie rozumianej. Babka mieszkająca w przyczepie kempingowej, była kelnerka (nie wyrzucili jej, sama odeszła!) znajduje w szmateksie obraz. Kupuje go za 3 dolary i z niewiadomych przyczyn zyskuje przeświadczenie, że jest to niepodpisane dzieło Jacksona Pollocka. Wskazuje na to mniej więcej tyle samo czynników, ile podważa tę tezę, ale kobieta jest przekonana. Sama prowadzi amatorskie badania, w końcu opłaca najlepszego fachowca do spraw dzieł Pollocka w Stanach. Ten jest zniesmaczony stylem życia kobiety i jej niewybrednym językiem, ale zgadza się ocenić płótno. Jego metody są zaskakujące i wydają się tak samo podważalne, jak badania kobiety. Zawiązuje się półprywatna rozmowa dotycząca sztuki, pasji, spełnienia w pracy i życiu osobistym. Każdy ma coś na garbie, czy to jest zwariowana, zraniona kobieta, czy najwyższej klasy profesjonalista, który bez przerwy musi sobie udowadniać swój profesjonalizm. „Arcydzieło na śmietniku” wystawia jedna z najstarszych scen komediowych w Warszawie – teatr Kwadrat imienia Edwarda „Dudka” Dziewońskiego. To kameralne przedstawienie, skupione na człowieku, z tych, które najbardziej lubię. Jest tu właściwa równowaga między ludzkim dramatem a komedią życia. Bohaterowie są owładnięci pasją, każde na swój sposób. Historyk sztuki Lionel Percy (Grzegorz Wons) zrobił z tej pasji sposób na życie w dostatku i sławie. Maude Gutman (Aleksandra Justa) wręcz odwrotnie – sztuka jest jej osobistym polem przeżyć, pragnień i pamięci. Nie podejmuję się oceniać, która pasja jest pasją lepszą. Może sztuka właśnie od tego jest, żeby przeżywać ją na własny, osobisty, prywatny sposób, taki, jaki się najlepiej czuje?
Zgadzam się całkowicie z tym, że człowiek nie powinien spędzać życia w pracy. Praca może być pasją, to znaczy możesz w niej realizować swoją pasję, i oby tak było. Okej, okej. Ale świat to tak dużo więcej niż tylko praca. Siedząc w pracy, przestajesz być świadomy tego, ile cię omija. Z drugiej strony może to dobrze, ale ja tak strasznie nie chciałbym być korpodebilem, który pierdoli, że jego praca jest spełnieniem marzeń, jedynym zajęciem, jedyną pasją. Jak jakiś chuj, że użyję cytatu. Owszem, nie wyobrażam sobie pracy, w której się nie spełniam albo źle czuję. Ale praca to tylko praca. Po pracy chcę jak najszybciej wrócić do domu, żeby obserwować z Glorią ptaki.
Wiersz na początku: Andrzej Kotański
Na zdjęciu: „No 31”, obraz Jacksona Pollocka z 1950 roku
Wiersz rozumiem, jako polonistka mogłabym nawet zrobić jego analizę, ale ni cholery nie wiem co jest na tym zdjęcioobrazie:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😁😁😁😁😁 Trzeba zapytać tych od pasji zawiązanej z Pollockiem! 😉
PolubieniePolubienie
No tak, ja takie pasji nie mam, nie rozumiem:-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Żeby było jasne: też nie mam bladego pojęcia co to przedstawia 😂
PolubieniePolubienie
Ha ha.
PolubieniePolubione przez 1 osoba