Wyprowadziłem się z Warszawy dokładnie dwa lata temu. Nie tęsknię, choć wciąż czuję się Warszawiakiem. Nie tęsknię, bo pozbyłem się wszystkiego, co mnie w tym mieście wkurwiało. Być może nie tęsknię za Warszawą też dlatego, że ciągle w niej bywam.
W jakimś dużym mieście tysięcznymi dłońmi
Postawiono wielki i wspaniały pomnik.
Z wyciągniętą ręką, w kroku nieprzerwanym,
Stanął wielki człowiek z metalu odlany.
Jego twarz i gesty reprezentowały
Głoszone za życia szczytne ideały.
Każdy więc przechodzień mógł je w lot odczytać
I wprowadzić w życie i o nic nie pytać.
Tak, wkurwia mnie Warszawa. Śmieszy mnie powaga, z jaką małomiasteczkowe korpoludki tłuką się o miejsce parkingowe na Mordorze. Drażnią mnie bloczydła, chociaż się w takich wychowałem. Bawi mnie zabawa w pomniki, naklejki „Pamiętamy Powstanie Warszawskie” i w kółko powracająca dyskusja o odbudowie Pałacu Saskiego. Cieszę się, że już w Warszawie nie mieszkam, ale jakimś cudem ciągle do niej wracam. Jak gdybym z podwarszawskiego dystansu, pozbawiony tłoku i pośpiechu, na nowo ją polubił.
Zacząłem doceniać system transportu publicznego, a zwłaszcza genialne parkingi przy metrze. Zdecydowanie częściej jadamy w restauracjach, choć przecież lubimy jeść w domu, ale po prostu zrozumieliśmy, że bywanie w knajpach jest fajne i raz na jakiś czas możemy sobie na nie pozwolić. Moje kochane dziewczyny zdołały mnie nawet namówić na kurs po sklepach w weekend zwany black fridayem. Przez prawie godzinę nie mogliśmy wyjechać z parkingu centrum handlowego, więc po prostu wróciliśmy tam na obiad i jeszcze więcej zakupów. Ale jeszcze lepszy numer wykonaliśmy w Black Friday właśnie. Mo znalazła restaurację specjalizującą się w rybach, które uwielbiamy całą rodziną jak jeden mąż. Marketing ta knajpa ma genialny: jest otwarta tyko trzy dni w tygodniu i nie ma możliwości dostania się do niej bez rezerwacji. To sugeruje, że walą do niej drzwiami i oknami, czyli że warto. Po zjedzeniu wszystkich maleńkich porcji, jakie otrzymaliśmy, i wydaniu szokującej sumy, stwierdziliśmy, że czas pójść do naszego ukochanego Chińczyka i nażreć się po korek za ułamek tej kwoty. Spacerem przemieściliśmy się z hipsterskiej restauracji do obskurnego baru. A teraz najlepsze: zarówno hipsterska restauracja, której marketing nas powalił, za to produkty już niezbyt, jak i obskurny bar, w którym stołujemy się od lat, są na Mokotowie, przy alei Niepodległości. Rzut beretem od naszego starego mieszkania i ponad dwadzieścia kilometrów od naszego obecnego domu. To nie był pierwszy raz, kiedy wróciliśmy tam, by zjeść. I na pewno nie ostatni.
Wszystkie nasze córki dostały chiński bar nawet nie tyle z mlekiem matki, co po prostu w krwi pępowinowej. Z trzecią córką nie jest inaczej – dostaje Chińczyka co najmniej raz w miesiącu. Mogę się założyć, że nasza Trójeczka będzie bywać w Chińczyku z Pola Mokotowskiego od maleńkiego dzieciaka po nastoletniość, tak jak jej starsze siostry. Nieważne, czy zamieszka na Mokotowie albo w ogóle w Warszawie. Po prostu będziemy tam wpadać jak zawsze. Człowiek może wyjść z Mokotowa, ale Mokotów z człowieka nie wyjdzie nigdy.
CDN.
Cytat: „Ballada o zasranym pomniku”, Jacek Kaczmarski
Ja lubię Warszawę, ale przechodziłam przez różne etapy z nią związane. Było nawet tak, że na 4 lata z niej uciekłam, ale teraz już jesteśmy zaprzyjaźnione. To ciekawe, bo też o tym niedawno u siebie na blogu pisałam. O tym związku z miastem, w którym przyszło mi żyć tylko dlatego, że daje pracę, nie dlatego, że zapałałam nagle do Warszawy jakąś wielką miłością.. Gdyby nie ten fakt, nikt by mnie z Lublina nie wygonił. Jednak tak jak Ty, bardzo doceniam niektóre aspekty życia tutaj. Komunikacja, kultura (nie osobista, tylko ta dla mieszkańców 😉 i całe mnóstwo fajnych rzeczy, których w moim rodzinnym mieście było znacznie mniej. Także, czerpię z tego miasta tyle ile się da, a gdzie będę mieszkać za rok, dwa czy pięć, to się jeszcze okaże. A Ty rzeczywiście masz do stolicy rzut beretem, więc trudno tu nie bywać:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki za wpis, pozdrowienia! 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba