Od lat planowaliśmy z Mo pójść na kurs tańca. Zawsze coś stało na drodze: brak czasu, małe dzieci, coś tam w pracy. Trzy miesiące temu stuknęło nam 10 lat małżeństwa. Byłem pewien, że jeśli nie zaczniemy tego cholernego tańca teraz, to nie zaczniemy go nigdy. Na dziesięciu latach mogło się w ogóle skończyć.
Rozpoczęliśmy kurs tańca towarzyskiego dla par pod koniec października. Raz w tygodniu późnym wieczorem meldujemy się w pobliskiej szkółce tanecznej, by razem z kilkorgiem innych ludzi – od nastolatków po 60-letnie małżeństwo – spocić się w amatorskiej rumbie i walcu angielskim. Czułem, że od tego tańca zależy cholernie dużo. Tak nas skatowała przeprowadzka, wykańczanie nowego domu i przyzwyczajanie się do życia na zadupiu, że byliśmy bliscy rozstania. Przyjaciele mówią nam, że jesteśmy przykładem dobrego małżeństwa i gdybyśmy się rozwiedli, przestaliby wierzyć w istnienie miłości. Może i tak, ale przecież ludzie, którzy się kochają, też czasem mają się dość. Wyglądało na to, że gdyby ten taniec nie wypalił, skończyłby się nasz związek.
Okazało się, że to jest coś cudownego. Jestem antytalentem tanecznym, słyszę muzykę w sposób rockandrollowy, czyli równo i precyzyjnie. Tymczasem taniec nie musi być precyzyjny. Starałem się liczyć kroki, oddychałem w rytm raz-dwa-trzy, a Mo się ze mnie śmiała. Przestań liczyć, poczuj to! – wybuchała na kilku pierwszych lekcjach. Łatwo jej mówić, ona jest urodzoną tancerką. Porusza się tak uroczo, że podczas naszych lekcji jestem permanentnie podniecony, w dodatku założę się, że to widać. Trudno, do cholery, taniec to intymna sprawa, jak nie chcą widzieć, to niech nie patrzą. Zresztą nie sądzę, by ktokolwiek cokolwiek widział. Ja jestem tak zaaferowany tym tańcem, i moją piękną partnerką, że patrzę tylko na nią i nie obchodzi mnie nic innego. Tak czy inaczej, taniec pokazał mi zupełnie inne spojrzenie na muzykę. Tak jak dyrygent steruje tempem orkiestry, by czasem przyspieszyć, a czasem leniwie zwolnić, tak teraz ja – jako partner – muszę sterować tańcem. Idzie mi to kompletnie to bani, ale sprawia niesamowitą frajdę. Miałem rację, gdy wymyśliłem zakup lekcji tańca. To naprawdę pełni rolę terapii małżeńskiej. Taniec to seks, w tym najszerszym znaczeniu obejmującym miłość. Wystarczy włączyć odrobinę wyobraźni.
No właśnie, wyobraźnia. To podstawowe narzędzie aktorskie. Konstanty Stanisławski wyraźnie oddziela ją od fantazji. Fantazja służy do wymyślania nieistniejących zjawisk, zaś wyobraźnia jest wypadkową twoich własnych doświadczeń. To proste rozróżnienie między „co by było gdyby coś się wydarzyło” a „jak bym się czuł gdyby coś się wydarzyło”. W wyobraźni chodzi o twoje prawdziwe uczucia, scedowane na postać, którą grasz. Nie fantazjuj, jak wyglądasz, gdy o czymś myślisz – po prostu o tym myśl. Włącz wyobraźnię, by odczuć to, co odczułbyś jako ty sam w danej okoliczności.
A czy nie lepiej byłoby spojrzeć do lustra, by skontrolować swój wygląd? Zerknąć, czy aby nie wykrzywiasz się zbytnio, albo też za mało? Czyli nie grać ze środka, lecz oglądać się od zewnątrz jak widz? To najgorsze podejście do aktorstwa. Helen Mirren mówi: Nigdy nie graj do lustra, bo to zaprzeczenie tego, na czym polega aktorstwo. Aktorstwo to to, co dzieje się w środku człowieka. To, co dzieje się na twarzy, nie ma żadnego znaczenia. Chodzi o wykonywanie zadanej czynności, z dokładnie takimi samymi uczuciami, jakie miałby zwykły człowiek. W aktorstwie z reguły ważniejsze od zewnętrznej czynności jest to, co kryje się wewnątrz. Aktor po prostu coś robi, ale na ekran wyciekają jego uczucia. Gdyby użyć w tym momencie lustra, wszystko by się rozsypało, aktor by się zdekoncentrował lub – co gorsze – zaczął wdzięczyć. A propos, po co w salach tanecznych jest lustro? Chyba tylko do rozpraszania. Podczas zajęć Mo co jakiś czas rzuca mi w ucho: Kurwa, ale mam wielkie dupsko! Jaki to ma sens? Może właśnie przez lustro profesjonalni tancerze mają wiecznie przyklejone, debilne uśmiechy. Doskonale antyaktorskie.
Któregoś dnia podczas odrabiania lekcji Emma spytała mnie, co jest potrzebne do napisania opowiadania. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Oczywiście, musi być wstęp, rozwinięcie i zakończenie, tytuł, spójna treść i wszystkie te szkolne ingrediencje. Ale co tak naprawdę? Przeleciałem w głowie wszystko, co kiedykolwiek przeczytałem i napisałem, poszukując tego, co mi się podobało i czego mi zabrakło. I uznałem, że to są dwie rzeczy: wyobraźnia i dyscyplina. Dyscypliny brakuje mi ostatnio jak cholera. A wyobraźnia po prostu jest i wystarczy jej używać.
Tak jak w aktorstwie. Zapytacie, jak można wyobrazić sobie, że na przykład umierasz od miecza świetlnego, jak Han Solo w „Przebudzeniu mocy”? Przecież to wymaga raczej fantazji, bo podobno miecze świetlne nie istnieją. Ale to proste. Wiesz, jak zareagowałbyś, gdyby ukłuła cię szpilka w brzuch. Gdyby to był miecz świetlny, który przeszywa cię na wylot, miażdżąc kręgosłup i przypalając przebite flaki, czułbyś mniej więcej to samo, tylko kurewsko dużo mocniej. Plus pewnie jeszcze trochę zaskoczenia. Trudne? Nie sądzę. Wystarczy użyć wyobraźni.
A propos „Przebudzenia mocy”. Mark Hamill, kiedy przeczytał scenariusz i dowiedział się, że w ponaddwugodzinnym filmie gra zaledwie jedną scenę, odetchnął z ulgą. Zrobimy to w studiu kilometr od mojego domu, wykonam robotę i wrócę na obiad. – pomyślał. Dopiero później okazało się, że scena spotkania Rey i Luke’a Skywalkera kręcona będzie na starożytnej irlandzkiej wyspie Skellig Michael. W siódmym lub ósmym wieku mnisi założyli tam klasztor dla pustelników. Prowadzące do niego kamienne schody ciągną się w górę wiele setek metrów. Kiedy pierwszy raz Hamill pokonał te schody, przeklinał je po wielokroć. One się nigdy nie kończą! – wspomina dziś. Kiedy wreszcie dotarł na górę, miał już podjętą decyzję. Tak się złożyło, że producentka filmu była również odpowiedzialna za organizację planu „Lincolna” Spielberga, w którym rolę prezydenta grał Daniel Day-Lewis (i dostał za nią jeden z trzech swoich Oscarów). Hamill przypomniał sobie, że Day-Lewis ma charakterystyczne metody wejścia w rolę, przez co jest piekielnie wymagający dla producentów. Mark postanowił to wykorzystać i poprosił producentkę o przysłanie namiotu, w którym mógłby spać pomiędzy dniami zdjęciowymi. Tłumaczył, że chodzi o odpowiednie wprowadzenie się w rolę i tak dalej. Producentka wyraziła zrozumienie, ale też wątpliwość, że w tak zabytkowym miejscu zdobędzie zgodę na rozstawianie namiotu. Kilka godzin później zadzwoniła do niego z wieściami: na górze nie można rozbijać obozowisk, ale znalazła idealne miejsce na namiot na dole, gdzie będzie mógł doskonale wczuć się w rolę starego rycerza jedi. Mark Hamill roześmiał się, podziękował uprzejmie i powiedział, że jednak wybiera pokój hotelowy z całodobowym wyżywieniem, tak jak reszta ekipy.
Ja też w tym roku zmieniam priorytety. Niekończące się schody wykończenia domu kiedyś wreszcie przejdę do końca, ale teraz to nieważne. Wracam do podstawowej sprawy: dbania o rodzinę i związek. Oraz dyscypliny w rozwoju intelektualnym, czyli postać Amaktora. Oto plan na ten rok. Nowa nadzieja.
taaaak, od kursu tańca zalezy bardzo dużo… niestety my na nasz nie dotarlismy 😦
PolubieniePolubienie
Oj poleeecam!
PolubieniePolubienie
Too late już dwa miesiące po rozwodzie 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ach, rozumiem. No cóż, tak bywa. Ten, z którym trafisz na tańce, będzie na pewno tym „tym”. Wiem co mówię 🙂
PolubieniePolubienie