Często wróżbiarz, co własnej nie wywróżył doli,
Nagłym skokiem na trwogę i bladością czoła
Skupia widzów, krwi żądnych, i szerzy dokoła
Postrach, nie pozbawiony grozy i swawoli!
Bob Dylan występował na festiwalu muzyki folkowej w Newport już od kilku lat i był jego gwiazdą. Było to w Stanach mnóstwo lat temu. W tym samym czasie rosły w siłę zespoły rockandrollowe, a już niebawem muzyczny rynek USA miały zalać świeże gwiazdy z Wielkiej Brytanii pod wodzą Beatlesów. Rock and roll był jednak uważany za komercyjny maistream, określano go także jako pop (pierwszy na świecie festiwal muzyki rockowej nazywał się Monterey Pop Festival). Folk uważano za wyższą formę sztuki. I właśnie wtedy, w lipcu 1965 roku, Dylan postanowił pokazać folkowym purystom palec.
Dogadał się z muzykami występującymi w bluesowym ensamble’u Paula Butterfielda, przećwiczył z nimi trzy numery i następnego dnia wyskoczył jako rockowy skład, sam z przewieszonym przez ramię przypalanym stratocasterem zamiast odwiecznej gitary akustycznej marki Martin. W pierwszym utworze śpiewał Nie będę już pracować na farmie Maggie, jakby chciał dobić bufonowatych słuchaczy folka. Prowadzący festiwal wpadł do reżyserki z zamiarem uciszenia Dylana i gdyby nie został powstrzymany przez akustyków, rozpieprzyłby wartą tysiące dolarów konsoletę mikserską, byle tylko ze sceny przestał się lać szarlatański rock’n’roll. Boba Dylana uznano za zdrajcę. On sam wszelako miał to w dupie, bo był właśnie w trakcie zmieniania muzycznego świata na zawsze. Tym jednym występem wprowadził poważną poezję do rocka, a rocka – do intelektualnych salonów. A to doprowadziło go w końcu do literackiej nagrody Nobla.
Gitara to była moja pierwsza wielka miłość. To nieprawda że dzięki gitarze masz lepsze rwanie – może i tak, ale nie wtedy, kiedy bardziej ci zależy na ćwiczeniu na wieśle. Sam Keith Richards mówi: W młodości pewnie powinienem próbować bzykać panny, a ja cały dzień ćwiczyłem na gitarze. Ja też pisałem piosenki dla aktualnych dziewczyn, grałem w pseudorockowych i nadwiślańskobluesowych bandach. To przeszłość, ale wciąż mam mojego ukochanego stratocastera w beżowo-żółtym wykończeniu, pod którym widać piękne usłojenie jesionu bagiennego, wyposażonego w gruby klonowy gryf z palisandrową podstrunnicą. Miałem siedem czy osiem gitar elektrycznych, w większości stratów i telecasterów różnych marek, ale ten jesionowy strat pozostał ze mną na zawsze. To moja świętość, o którą nawet moja żona jest zazdrosna. Od kiedy się znamy, Mo ani razu nie dotknęła tej gitary. Nie znosi jej jak obcej kobiety, jakiejś mojej byłej, która nie daje o sobie zapomnieć.
Nic dziwnego. Fenomenalny aktor i znany w światku gitarowym kolekcjoner vintage’owych instrumentów Richard Gere mówi, że obcowanie z gitarą jest jak bycie z kobietą: To jak zakochanie. Czujesz z nią jakieś połączenie i słuchasz, co do ciebie mówi. Na każdej gitarze grasz nieco inaczej. To dokładnie jak dotykanie kobiety. Każda lubi trochę inaczej. Prawda że niesamowite? Pewnie trzeba być wyjątkowo wrażliwym, być mieć tego rodzaju pasję. Bo tu nie chodzi tylko o pieniądze. Gere w 2011 roku zorganizował aukcję w domu Sotheby, podczas której zlicytowano ponad 100 jego instrumentów. Prawie milion dolarów, które przy tej okazji zdobyto, poszło na cele dobroczynne w biednych stronach świata. I wierzcie mi – nie dlatego zapłacono duże pieniądze za te instrumenty, że przeszły przez ręce znanego aktora. One po prostu są tyle warte.
CDN
Cytat: wiersz Bolesława Leśmiana pod nieznanym mi tytułem
Na zdjęciu: St. Vincent czyli Annie Clark – kompletnie odjechana gitarzystka, którą uwielbiam
2 uwagi do wpisu “The guitar that killed folk #1”