Jestem wkurwiony. Nosz ile można chorować (dzieci), nudzić (praca), narzekać (żona) i tonąć w pisuarze (kraj)? Fuck! Z tej okazji przypomniałem sobie pewien słynny film i pewną zabawną książkę. Jedno i drugie pasują mi do ostrego wkurwu.
Kiedy kogoś spytać o klasykę kina gangsterskiego, powie: „Ojciec chrzestny” i „Chłopcy z ferajny”*. Mogę się założyć. Oglądając „Goodfellas” w oryginale, połowy nie zrozumiesz, nawet jeśli nieźle albo przeciętnie doskonale władasz językiem. To czysty slang rodem z Brooklynu czy skądś tam. Ale fucki słyszysz i widzisz, jak one są naturalne. A do tego zabawne. W „Chłopakach z ferajny” wszyscy nimi rzucają, ale przoduje ostro kopnięty typek grany przez Joe Pesci’ego. Podobno kiedy matka aktora obejrzała film, spytała go wprost, czy musi tak dużo przeklinać. Nie wiem jaka była jego odpowiedź, ale z pewnością musiał w tej roli rzucać kurwami. Jego postać Tommy DeVito to zakompleksiony wariat, który za wybuchami furii i agresywną retoryką skrywa potworną słabość. Pesci gra go doprawdy genialnie. Za tę rolę zgarnął Oscara i była to jedyna statuetka dla tego filmu, a aktor wygłosił jedną z najkrótszych mów w historii Akademii: Dziękuję, to zaszczyt. Na aktorstwo, jakie tu pokazał, mówią, że jest rysowane cienką kreską, to znaczy wrażliwie i z dokładnością. Postać nie jest wrażliwa, raczej odwrotnie. Ale jak każdy człowiek, ma swoje uczucia, które – ponieważ jest udawanym twardzielem – skrzętnie skrywa. Tę aktorską delikatność widać w wielu scenach, choćby w tej najsłynniejszej, w której zaczyna iskrzyć między nim a głównym bohaterem granym przez Raya Liottę. „Jesteś śmiesznym facetem” – „Śmiesznym? Co to znaczy śmiesznym, bawię cię? Jak klaun?” I tak dalej. Tę niezwykłą scenę, kipiąca wkurwieniem, mogę oglądać tysiąc razy z rzędu. Polecam obserwować, jak rozbawionym dotychczas kolegom rzedną miny, kiedy oczekują krwawej jatki. Scena rozwiązuje się zabawnie, ale to nie zmniejsza napięcia między postaciami i w ogóle stale obecnego w filmie. Trudno uwierzyć, że ta genialna scena była improwizowana. A jednak tak się zdarza często w filmach Martina Scorsesego. Co więcej, nie była w ogóle napisana w scenariuszu, wymyślił ją właśnie Pesci.
– To mój przyjaciel, jest również literatem. To jego pasja. Gdy usłyszał ode mnie, że mamy tu jakiegoś pisarza, zapragnął pana poznać. Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?
– Nie, nie mam.
Siedzieli, patrzyli na mnie i palili te swoje cygara. Upłynęło kilka minut. Zaciągali się dymem, wydmuchiwali dym i dalej na mnie patrzyli.
– Pozwolą panowie, że sobie już pójdę? – spytałem.
– Ależ oczywiście.
Martin Scorsese pozwala aktorom improwizować, gadać na postaci, zachowywać się jak ona. Mówi się, że „Marty” ma genialne wyczucie aktora, po prostu wie, jak mu pomóc, by dobrze wczuł się w sytuację opisaną w scenariuszu (albo nie opisaną, jak w scenie „funny how?”). Bo w reżyserii chyba właśnie o to chodzi. Scorsese mówił aktorom: Nie grajcie tych ludzi, zachowujcie się jak oni. Lorraine Bracco, która w „Goodfellas” gra żonę głównego bohatera, mówi: „Marty dał mi wspaniałą wskazówkę do zagrania Karen: Ona jest gwiazdą filmu, jest gwiazdą życia Henry’ego”.
Przymieranie głodem nie podniosło sztuki na wyżyny. Raczej obniżyło jej loty. Okazało się, że korzenie ludzkiej duszy tkwią w żołądku. Po befsztyku z polędwicy i półlitrze whiskey człowiek pisze o niebo lepiej niż po jakimś słodkim paskudztwie za piątaka.
Podobnie pracę ze Scorsesem opisuje Paul Sorvino, który grał w „Chłopcach z ferajny” szefa wszystkich szefów: „Marty korzysta z siły czasownika, bo granie to działanie: straszę, błagam, czaruję. Nie miałem pojęcia, jak zagrać tę postać, byłem przerażony, chciałem zrezygnować. Nigdy nie grałem złoczyńców, nie wiedziałem co to są za ludzie. I któregoś dnia, wiążąc krawat, spojrzałem w lustro – moje własne spojrzenie przeraziło mnie. I wiedziałem: to jest on, to jest ten facet!” Sorvino gra tego swojego złoczyńcę fenomenalnie, bo nie gra w ogóle. Jest tak przerażająco spokojny, jakby nie miał na rękach krwi dziesiątków ludzi. Po prostu wie, że mu wszystko wolno – i to samo wiedzą wszyscy wokół. Gdy zaczyna się robić burda, wystarczy, że Paulie pojawi się w drzwiach i rzuci trzeźwym spojrzeniem. Wszyscy od razu cichną.
Kiedy pijesz, to świat nadal gdzieś tam sobie istnieje, ale przynajmniej na chwilę zdejmuje ci nogę z gardła.
W „Chłopcach z ferajny” fuck występuje ponad 300 razy. Te film nie jest rekordzistą – w genialnym „Wilku z Wall Street”, który też jest dziełem Scorsesego i też ma mnóstwo scen improwizowanych, fucki sypią się prawie 600 razy. „Pulp Fiction” i „Big Lebowski” mają ich po ok. 250, ale na początku lat ’90, kiedy „Goodfellas” weszło do kin, nie było drugiego tak bluzgającego filmu. Z tym że w scenariuszu fucki leciały jakieś 80 razy, ponieważ jednak wiele scen było improwizowanych, aktorzy pozwolili sobie na nieco więcej. Warto dodać, że ponad połowę fucków wypluwa z siebie Joe Pesci.
Był jednym z tych znawców sztuki, co nie potrafią odróżnić obrazu od rzygowin.
Drugim z kolei aktorem, który pluje fuckami, jest oczywiście Robert DeNiro. Sceny grane przez niego mogę oglądać godzinami. DeNiro jest genialny, ale to też zasługa reżysera, że są tak dobre. Podobno Scorsese nakręcał aktorów przed tego typu scenami, podrzucając kilka dodatkowych linijek tekstu, o których nie wiedział partner w danej scenie. No i nie przerywając ujęć tak długo, aż scena wrzała od napięcia. Tak jak wtedy, gdy postać DeNiro spuszcza opierdol kolegom za zwracanie na siebie uwagi. Swoją drogą Robert DeNiro to musi być naprawdę dziwny facet. Ma na całym świecie rzesze fanów, uważany jest za bożyszcze aktorstwa. Tymczasem spróbujcie znaleźć jeden ciekawy wywiad z nim. Nici. Zwykle siedzi cicho i się uśmiecha. Nie wygląda nawet jakby grał, ale jakby nie bardzo kumał, co dzieje się dookoła. Kiedy pytają go w szczegółach o „aktorstwo metodyczne” i tak dalej, prycha olewczo. Albo jest tak piekielnie inteligentny, że potrafi zagrać człowieka z krwi i kości, ale o tym nie gadać, albo urodził się inny od nas wszystkich. Nie potrafię rozstrzygnąć.
No i nie mogę nie wspomnieć o postaci granej przez Raya Liottę. Henry Hill to postać niemal biograficzna, choć nie ma pewności, czy Liotta korzystał ze wskazówek autora książki, na podstawie której powstał ten film. Jego bohater to złożony człowiek. Choć nie rusza go zabijanie ludzi, nie zna strachu ani nie ma hamulców, choć jest nastawiony totalnie konformistycznie, to jednak ma ludzkie uczucia. Scena, w której przeprasza swojego byłego szefa, którego oszukał, a teraz szuka u niego schronienia, jest jedną z najbardziej wymownych w filmie. Paulie daje mu 3000 dolarów i mówi bez mrugnięcia okiem: „A teraz muszę odwrócić się do ciebie plecami.” Coś fantastycznego.
W sumie nie wiem, po co piszę o tym filmie. Napisano o nim miliony zdań, w większości dużo mądrzejszych niż moje. Tym bardziej, że to nie jest najlepszy film świata. Owszem, jest poruszający z powodu fenomenalnej gry aktorów i szokującego sposobu życia, o którym opowiada, ale ma dziwną konstrukcję i niezbyt mocną puentę. Fuck, pieprzyć to. Uwielbiam ten film, czemu nie miałbym o nim pisać? To tylko moje osobiste zdanie, a ono tutaj się liczy. Nigdzie indziej.
Oto czego człowiek najbardziej potrzebował: nadziei! To jej brak tak potrafił człowieka zdołować.
*Robert DeNiro odwoływał się do tego pierwszego filmu. Na przykład wtedy, gdy podrzucił głowę konia do samochodu Raya Liotty, żeby w ten sposób uczcić jego wejście w świat kina gangsterskiego. Tak, też się zastanawiałem, czy to była prawdziwa głowa konia. Nie wiem.
Cytaty pochodzą z: „Faktotum”, Charles Bukowski