Generalnie nie lubię teatru kombinowanego. Jeśli klasyczny autor, to klasyczne przedstawienie, bo po co wyważać otwarte drzwi. Ten spektakl jest zrobiony pod włos, może nawet na siłę, ale co z tego, jeśli jest zrobiony dobrze?
Świetnie się bawiłem na tym krótkim, lecz intensywnym przedstawieniu. Reżyser Janusz Wiśniewski wziął na warsztat Moliera i choć nadał inny tytuł, oparł spektakl na „Uczonych białogłowach” w genialnym tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego. To luźna interpretacja, bardzo odbiegająca od Molierowskiego pierwowzoru. Tekst posłużył tu wyłącznie za bazę, z której twórca wyszedł, by stworzyć widowisko oparte na formie. Spektakl bawi się ruchem i obrazem, jest metaforyczny, diabelski i ekspresyjny, a przy tym niezwykle precyzyjny. Bardzo esencjonalny, co mogłoby być wadą, ale dzięki przemyślanej realizacji nie jest.
Postaci są przerysowane, ich charakteryzacja mocna. Poderżnięte gardło u natchnionego pseudopoety (świetny Dariusz Wnuk), przyklejone bryle na nosach nieszczęśliwych brzydal-feministek (Ewa Telega, Olga Sarzyńska, Magdalena Schejbal), nochal baby jagi na twarzy grubego gospodarza (zabawny Marian Opania) – to wszystko jest tak groteskowe i niesmaczne, że aż diabelnie dobre. Nawet gra aktorów jest przegięta. Karykaturalne gesty i nienaturalne pozy, a do tego kwestie wypowiedziane w taki sposób, że w każdej innej sytuacji byłoby to niestrawne. To taka teatralna rodzina Adamsów, albo domek dla lalek pełen figurek Monster High. Albo spotkanie postaci z filmu Transylwania. Nieprzypadkowo skojarzenia idą w stronę kreskówek, bo aktorzy są tak ucharakteryzowani, że wręcz trudno ich poznać.
Tekst Moliera opierał się na siedemnastowiecznej współczesności, kiedy to kobiety zaczynały się emancypować. Więc i interpretacja Wiśniewskiego jest współczesna – dzisiejsza. Część postaci jest grana przez aktorów przeciwnej płci (Małgorzata Mikołajczak jako przystojny kochanek, Maria Ciunelis jako wiecznie nastukany brat gospodarza, Tadeusz Borowski jako grzmiąca basem madame, Julia Konarska jako seksowna pani rejent), czyli jest wycieczka w stronę gender, a jedna scena ma wydźwięk homoseksualny. Skoro interpretacja tekstu jest na nowocześnie to i tytuł nie sięga po archaiczne słowa typu białogłowy. No i ta intensywność: pięć aktów Molierowego tekstu okrojono do zaledwie godzinnego spektaklu. Przez to „Dziewice i mężatki” są zestawem skrótów myślowych. Niby trudno ogląda się przedstawienie, w którym każdy ruch i każde słowo coś znaczą, a większość znaczenia nadal pozostaje między wierszami. Ale jeśli potraktować to z przymrużeniem oka, jeśli pozwolić sobie na luźny odbiór i nastawić na dobrą zabawę, odbiera się go niezwykle przyjemnie. Zrobić coś naprawdę śmiesznego, a przy tym kazać postaciom zachowywać śmiertelną powagę, naprawdę nie jest łatwo. To się udało przede wszystkim dzięki dopracowanej formie.
Aktorzy mają precyzyjnie określone ruchy, każda sekunda przedstawienia jest pełna akcji. Wszystko działa jak w dobrze naoliwionej maszynie, ma swój dokładnie ustalony rytm i jest ściśle powiązane z tajemniczą muzyką Jerzego Satanowskiego. Nie ma tu ani jednego słowa za dużo, ani jednego ruchu, choć wiele z nich wykonywanych jest tylko formalnie, to ma to swój cel. Połowę tego spektaklu robi ruch sceniczny, opracowany przez Emila Wesołowskiego. Na przykład rewelacyjny Henryk Łapiński jako służący zza grobu. Kilkakrotnie wchodzi tylko po to, by przejść jak nakręcana zabawka przez scenę, może zatruwając, a może czyszcząc atmosferę, a na pewno powodując salwy śmiechu publiczności. Jedyna „normalna” Henryka (Katarzyna Ucherska) jest ożywioną lalką, a zwyczajna kobiecina Marcyna (fenomenalna Dorota Nowakowska) jest ucharakteryzowana węglem na Murzynkę.
„Dziewice i mężatki” nie powielają pomysłów zawartych w oryginale Moliera. Twórcy pozmieniali kolejność wydarzeń i jakby pozbawili ich wagi, a jedynie pozostawili ich duch. Dziwactwa w teatrze są raczej niebezpieczne. Teatr, który nie potrafi zachować zdrowego dystansu do siebie, bywa po prostu durny. Tu tak nie jest. Można pytać, dlaczego postaci przypominają trupy czy wampiry. Można znajdować wyjaśnienia, że wszyscy żyjemy trochę jakbyśmy nie żyli, albo że jesteśmy jakoś źli w swoich dążeniach. Sądzę jednak, że chodzi o coś dużo prostszego. Bardziej niż źli jesteśmy śmieszni. Tak jak ten znakomity spektakl.
„Dziewice i mężatki” – Teatr Ateneum
Na podstawie „Les femmes savantes” Moliera
reżyseria: Janusz Wiśniewski
muzyka: Jerzy Satanowski
choreografia: Emil Wesołowski
występują: Marian Opania, Ewa Telega, Olga Sarzyńska, Magdalena Schejbal, Katarzyna Ucherska, Maria Ciunelis, Dorota Nowakowska, Małgorzata Mikołajczak, Dariusz Wnuk, Tadeusz Borowski, Julia Konarska, Henryk Łapiński, dzieci

