Kiedy pewnego wieczora stanąłem w otwartym oknie i marzyłem o moim ogródku, Ida poleciała do Mo i krzyknęła: Mamo, tata zhipisiał! Rozśmieszyło mnie to. Przypomniałem sobie, jak to było, kiedy miałem długie włosy, słuchałem Jefferson Airplane i znałem na wyrywki piosenki z „Hair”. Poczułem, że wracam do korzeni.
Mając 16 lat nałogowo słuchałem wszystkich ważnych zespołów z końca lat sześćdziesiątych, od Cream, The Who, Hendrixa przez Fleetwood Mac, Ten Years After czy Led Zeppelin po King Crimson, ale w zasadzie zawsze byłem wierny Stonesom i Beatlesom. Miałem wtedy długie włosy, byłem chudy jak patyk, chodziłem boso w kocu z dziurą na głowę, jeździłem na wakacje autostopem i oczywiście grałem na gitarze. Gdy opowiadam o tym Mo, albo nie daj Boże znajdę jakieś stare zdjęcie, przysięga, że się ze mną rozwiedzie. To mniej więcej wtedy poznałem „Odyseję kosmiczną 2001” Stanleya Kubricka, która mnie powaliła i powala do dziś (oczywiście nie licząc debilnego, ćpuńskiego zakończenia). A także miałem fazę na Monty Pythona. Kolosalną! Psychodeliczne rysunki i kompletnie bezsensowne gagi były dla mnie czymś totalnie ożywczym, nawet jeśli wielu rzeczy nie rozumiałem. Mordujące samochody, dreptające koty, sklep z serami w którym nie ma sera, rycerz zabierający bogatym i oddający biednym łubin i oczywiście grasujący między scenami księża (Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji!). To głupie, bezsensowne, ale wymagające, inteligentne, niegrzeczne.
A teraz coś z całkiem innej beczki.
Któregoś dnia wieczorem, wczesną wiosną, widziałem zachód słońca. Mignął mi między kamienicami, gdy jechałem samochodem przez Warszawę. Uświadomiłem sobie, jak rzadko widuję zachód słońca w mieście. Nie tyle dlatego, że nie mam czasu. Po prostu nie widzę go zza bloczydeł! Tymczasem w moim nowym domu, gdy wyjdę ze swojej sypialni, stanę na tarasie i spojrzę w prawo, będę mógł obserwować słońce aż do samego zniknięcia za horyzontem. A kiedy już zniknie, zmienię kierunek patrzenia na lewo i zobaczę na łunę nad Warszawą, zamiast tkwić w tej łunie. Nie mogę się już doczekać przeprowadzki. Im dalej, tym lepiej wygląda mój dom, ale tym gorzej ja się czuję. Mam wrażenie, jakbym tęsknił za czymś utraconym, a przecież nigdy nie mieszkałem poza miastem. Czuję się obco w Warszawie. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mi zaproponował wyprowadzkę na wieś, obśmiałbym go jako kompletnego wariata. To chyba prawda co mówią o powrocie z wiekiem do lat młodości. Z wiekiem hipisieję.
Głupiutkie.
Silly to było najważniejsze słowo Latającego Cyrku Monty Pythona. John Cleese twierdzi, że najbardziej lubili tworzyć skecze charakteryzujące się kompletnym debilizmem, nie niosące żadnej sensownej myśli. Myślę, że to nieprawda. Te bzdury miały na celu obśmianie wszystkiego i wszystkich, a najbardziej samej głupoty. Dla mnie najbardziej zastanawiające są właśnie najdurniejsze sceny.
Wasza wysokość, gdy mówię, że jesteś jak strumień szczochów nietoperza, mam po prostu na myśli, że świecisz jak sztabka złota w ciemności!
Mo mówi, że staję się ogrem. Chcę się wynieść na swoje bagienko, na które nikt inny nie będzie miał wstępu, póki nie zachcę. Rzygam Polem Mokotowskim, tymi tłumami ludzi, udających, że miło spędzają czas. Coś mi się wydaje, że tu relaksują się tylko ludzie z Łomży lub Łowicza, ewentualnie Łodzi. Z niezrozumiałych dla mnie powodów uważają oni życie w Warszawie za dopust Boży i kiedy jedyny w roku weekend spędzają w stolicy, zamiast jechać do mamy po słoiki, pędzą na Pole Mokotowskie, by „odpocząć” w chmarze pozostałych Warszawiaków, którzy akurat nie wyjechali w piątek.
CDN
Cytaty: Latający cyrk Monty Pythona