Na świecie istnieje miliard miliardów filmów, z czego wnoszę, że wielu z nich jeszcze nie widziałem. Pewnie dużo tracę. Ale z drugiej strony czasem się cieszę.
Raz na jakiś czas z Hollywoodu wychodzi jakiś obraz, na który poszły pieniądze zdolne wyżywić średnie afrykańskie państwo przez dwadzieścia lat. Grają w nim najlepsi aktorzy, pracują nad nim najlepsi reżyserzy i fachowcy od efektów wizualnych, promują najlepsze agencje, grają największe kina. Ba, to mało. Kampania reklamowa takich filmów zakrojona jest na kolosalną skalę: figurki postaci dodawane są do zestawów w makdonaldach, najwyższe półki w empikach walą okładkami najbardziej poczytnych pism, z billboardów wyskakują bohaterowie na swoich kosmicznych wehikułach, bo przecież teraz reklamy ATL-owe robi się przestrzennie. A kiedy otwierasz lodówkę, już nie ma strachu, że zobaczysz roznegliżowaną gwiazdkę lub muskuł gwiazdora – oni faktycznie już tam są, na pokrywkach jogurtów i pod kapslami piwa. Kiedy włączysz telewizor, program o gotowaniu sponsoruje producent zmywarki oraz dystrybutor hiciora. Gdy chcesz sprawdzić pocztę, film wyskakuje z monitora, grzmiącym głosem informując cię, że ten „największy hit sezonu” najlepiej obejrzeć w 3D. Budżety reklamowe kalkulowane są w setkach milionów złotych. Dolarów. Euro. Zresztą przy tych kwotach to żadna różnica.
Nawet gdybyś chciał, nie da się nie pójść na taki film. Choćbyś się wzbraniał się rękami i nogami, uprzejmy pirat oferuje ci obejrzenie hiciora w necie za jedyne pięć złotych płatnych sms-em. Więc już nie możesz. Ściągasz. Oglądasz. Idziesz do przypominającego mrowisko kina, kupujesz przesłodzony napój i obrzydliwy popcorn za orzeźwiająco wysoką cenę, ale pozwalasz sobie na to, bo to w końcu święto. Poszedłeś na hiciora.
I z ekranu wylewają się na ciebie hektolitry krwi, walą się tony żelastwa, grzmią wybuchy. Jest ich więcej niż w hiciorze z poprzedniego sezonu, bo przecież przeżycia muszą być lepsze, intensywniejsze, mocniejsze. Popcorn i cola lepsze już nie będą, ale ich też może być więcej. Więc kupujesz więcej, za jeszcze więcej kasy, oczywiście w opłacalnej promocji. Filmu, ma się rozumieć, także jest więcej. Więcej jest trupów, strzałów, wybuchów, niemożliwych sytuacji, potworów, komputerów, kolorów, akcji, scen, efektów. I oczywiście gwiazd. To akurat jedyny dobry aspekt tego całego dobrodziejstwa. Hollywood ma znakomitych aktorów, dlatego zalew gwiazd z reguły znaczy zalew dobrego grania.
Więc i ja raz na jakiś czas karmię się tą hollywoodzką papką. Oglądam hiciora, cieszę się z dobrego aktorstwa i pękam ze śmiechu na wszystko inne. Ostatnio doszedłem chyba do granicy możliwości jeśli chodzi o zalew zła. „Avengers” to najgorszy film, jaki widziałem w życiu. Gdyby nie doskonali aktorzy, trzeba by było pogrzebać ten film jak wstyd z okresu dojrzewania, na równi z bełtem w komunikacji miejskiej.
Siedmioro superbohaterów w brzydkich gumowych wdziankach z nieodzowną maską. Sto dwadzieścia decybeli basów w częstotliwościach tuż nad progiem słyszalności. Tysiące ginących ludzi oraz jedna bohaterka, która wychodzi bez szwanku z kompletnie zasypanego auta. Hektary zapadającej się pod wpływem kosmicznych drgań ziemi. Mnóstwo statków powietrznych latających za sprawą nieokreślonej siły, tak jakby samoloty nie były już ciekawe. Samochody koziołkujące pod wpływem wybuchów i pościgów. No i oczywiście połacie ognia. Postacie pozytywne mają nieograniczone siły i wytrzymałość, zaś ich wrogowie padają jak muchy. Swoją drogą jeśli to wszystko jest tak oczywiste, to skąd bierze się mit o ekscytacji, jaką te filmy wzbudzają? No tak, za tym też stoją miliony z kampanii promocyjnej.
Wracając do „Avengers”. Jest więcej, a jakże, więcej niż można sobie wyobrazić. Więcej wszystkiego i jeszcze więcej!
- A do tego Scarlett Johansson – nawet gdy wykonuje niemożliwe ewolucje, jest ultrasłodka.
- A do tego Tom Hiddleston – mógłbym być gejem, gdyby wszyscy mężczyźni na świecie byli tacy jak on.
- A do tego Chris Hemsworth – nudny jak flaki z olejem, skądinąd niezły aktor.
- A do tego Samuel L. Jackson – zaskakująco słaby jako Murzyn w opasce na oczach (tak samo wyglądał Marsellus Wallace z „Pulp Fiction” – to jakiś archetyp?).
- A do tego Mark Ruffalo i Chris Evans – gwiazdy młodego pokolenia, obaj nudni jak niedzielna msza o siedemnastej.
- A do tego genialny Robert Downey Junior – nawet kompletnie żenującą rolę przemienia w niezłe widowisko.
Jeśli nie widzieliście tego filmu, wystarczy, jeśli wyobrazicie sobie wszystkich powyższych, plus trzydzieści tysięcy innych aktorów, wszystkich razem biegających wokoło, fruwających, robiących dużo hałasu i gadających dużo niepotrzebnych słów. Jak wariaci, których nagle hurtowo wypuszczono ze szpitala dla obłąkanych. Jak dzieci, które zauważyły brak dorosłych i pierzchły, by rzucać się po kolei na wszystkie zabronione aktywności. Brakuje tylko supermana. Powinien wyskoczyć nagle zza kadru i zagonić ich wszystkich jak kurczaki pod siekierę. To by był dopiero hicior!
Jedna uwaga do wpisu “Hicior”