Uwielbiamy ZOO. Do warszawskiego chodzimy regularnie. Podczas ostatniej wizyty byłem akurat w trakcie „Życia owadów” Wiktora Pielewina, a dzieci cały dzień nuciły „La cucaracha”.
Nie mam pojęcia gdzie usłyszały tę tradycyjną meksykańską piosenkę, ale mniejsza o to. Pierwszy wers tej zaśpiewki znają wszyscy. Zainspirowany moimi dzieciakami, sprawdziłem co jest dalej. No więc jest tam zupełnie bezsensowna historia o zmarłym karaluchu, którego właśnie mają pochować w towarzystwie szczura i czterech myszołowów, a to wszystko dlatego, że stracił dwie tylne nogi i nie mógł chodzić. To logiczne: po co ma żyć karaluch, który nie robi jedynej rzeczy, jaką robią karaluchy – łażenia? Ale to nie wszystko, co dzieje się w tej piosence. Jest jeszcze papuga, która wysyła męża do kościoła i prasuje mu koszulę, a potem poleruje mu buty, ponieważ ten wybiera się do teatru. Głupie, co? Zupełnie jak nasze stosunki ze zwierzakami.
Chłopiec przyjrzał się uważnie ojcu i nagle zobaczył obok niego wielką szarobrązową kulę nawozu.
– Co to jest?
– To moja Ia. – odparł ojciec – Teraz ty będziesz miał taką samą. Wcześniej jej nie widziałeś, ale kiedy się przyzwyczaisz, zrozumiesz, że to najbardziej realna rzecz na świecie.
Uwielbiamy ZOO. Do warszawskiego chodzimy dość regularnie, a także odwiedzamy ogrody zoologiczne w innych miastach, będąc na wakacjach. W ten sposób zwiedziliśmy położony na wzgórzach ogród w Gdańsku, albo gigantyczne, absolutnie niemożliwe do zwiedzenia w jeden dzień, ZOO w Poznaniu. Mo jest zakochana w hipopotamach. Ogląda programy o nich na discovery i oczywiście odwiedza je przy każdej okazji. Jak się domyślacie, gdy parę lat temu mieli otworzyć nowy basenowybieg dla hipciów, my staliśmy już w blokach startowych. Jestem pewien, że byliśmy jednymi z pierwszych, którzy gościli w warszawskim ZOO po uruchomieniu tego obiektu. Teraz za każdym razem spędzamy tam dobre kilkadziesiąt minut, co jest zupełnie do wytrzymania, bo w tym samym budynku znajduje się akwarium z rekinem, którego z kolei ubóstwia Emma.
Zupełnie nie mógł pojąć, jak to jest, że ryje i ryje w jednym kierunku, a mimo to każdego rana odkopuje drzwi do pracy, ale za to rozumiał, że rozmyślanie o takich sprawach jeszcze nigdy nikomu nie wyszło na dobre, toteż wolał zbyt wiele się nad tym nie zastanawiać.
Książka „Życie owadów” rosyjskiego pisarza Wiktora Pielewina, napisana w 1993, a w Polsce wydana w 2004 roku, jest filozoficzną bajką o ludziach, jak gdyby byli oni owadami. Lub też filozoficzną bajką o owadach, które bawią się w bycie ludźmi. Generalnie to ostro pokręcona rzecz, z nachodzącymi na siebie wydarzeniami w pewnym zatęchłym nadmorskim miasteczku w Rosji. Bohaterowie zmieniają się z ludzi w robaki i na odwrót, filozofują i rozmyślają, a na koniec i tak robią wszystko to samo, co całe pokolenia ludzi oraz miliardy robali przed nimi. Tak naprawdę czyż życie człowieka tak bardzo się różni od życia owada? Z punktu widzenia wszechświata jest dokładnie tyle samo warte.
Ćma 1: Jak myślisz, co widzi nietoperz, kiedy dociera doń odbity od ciebie dźwięk?
Ćma 2: Pewnie mnie.
Ćma 1: Ale przecież dźwięk jest jego własny.
Ćma 2: No więc nie mnie, tylko swój dźwięk.
Ćma 1: Tak. Ale przecież dźwięk odbił się od ciebie.
Obserwując zwierzęta można się poważnie się zainspirować. Mam wrażenie, że one doskonale wiedzą, na czym polega życie. I nie potrzebują do tego celu filozoficznych, albo może raczej pseudofilozoficznych, rozważań. Robią dokładnie to, do czego ich natura stworzyła. Czy też Bóg, jak kto woli. Po prostu trwają, bo nie istnieje żaden głębszy sens życia. A może jednak istnieje?
CDN
Jedna uwaga do wpisu “La cucaracha #1”