Wspominałem już, że to będzie rok zmian? Te zmiany już następują. Przychodzą tak szybko, że aż czuję się nieswojo. Jak cudzoziemiec w Japonii, czyli w języku autochtonów – Gajdzin.

Ostatnio przeczytałem cudną książkę Marcina Bruczkowskiego „Bezsenność w Tokio”. To jest historia faceta, który w połowie lat osiemdziesiątych jako student wyjechał do Tokio i zasiedział się tam 10 lat. Historia wypełniona obserwacjami obcej kultury, fascynacją, humorem i wreszcie trochę rozczarowaniem. Japończycy nazywają „obcych” Gajdzinami, co może być zarówno przyjazne, jak i obraźliwe. Europejczyk w Japonii, obojętnie ile lat by tam spędził, zawsze czuje się wyobcowany, nie tylko dlatego, że to bardzo odległa kultura. Po pierwsze sen – biali w kraju kwitnącej wiśni nie śpią. Zamiast tego snują się po „wioskach” gigantycznego chaosu zwanego Tokio. Jeżdżą metrem albo rowerem i robią mnóstwo dziwnych rzeczy. Na przykład zbierają ze śmietników doskonale sprawne urządzenia elektroniczne, których oszczędne żony Tokijczyków pozbywają się pod osłoną nocy, by nie płacić za wywóz śmieci. Japończycy pozbywają się tego, bo co roku kupują nowy sprzęt. Gajdzini zaś zbierają, nie po to, aby sprzedać, ale po to, by cieszyć się perfekcyjnej jakości komputerami, sprzętem audio czy aparatami. Nie ma ryzyka, że ktoś inny się połasi: Dla przyzwoitego Japończyka branie czegoś z ulicy jest (…) hańbą zasługującą pewnie na rytualne samobójstwo.
Gajdzini w Japonii mają swój kodeks przetrwania. Bo nawet jeśli potrafią mówić po japońsku, to mało który potrafi czytać. W konsekwencji odżywiają się tylko tym, co znają: Studiujemy kartę. O ileż łatwiej, gdy ma się autochtonów czytających krzaki! Nie zliczę potraw, jakie w życiu zamówiłem, a zjeść nie mogłem, bo patrzyły na mnie z wyrzutem albo uciekały z talerza przed moimi pałeczkami. (…) Płatki Kwiatu Wiśni to na przykład plasterki surowej koniny. (…) Odmawiam jeść coś, na czym jeżdżę – to tak, jakby dawano mi kotlety z toyoty. Dla mnie to nie problem, nie jadam mięsa. Z wyjątkiem ryb, które ubóstwiam. Wiem, że to niekonsekwencja, ale w tym zakresie akurat zmiany nie będzie.
PRACA
Od początku roku dostałem już dwie propozycje pracy. Obie odrzuciłem. Mo twierdzi, że wkrótce nadejdzie trzecia, i ta będzie już nie do odrzucenia. Wątpię. Jedyna propozycja, jaka mogłaby sprawić, że zmienię moją ze wszech miar komfortową pracę, musiałaby przyjść z zagranicy. Co jest możliwe, ale raczej nieprawdopodobne.
Podbijam kartę. Pytałem kiedyś szefa, po co, skoro i tak nie płaci mi nadgodzin. Okazuje się, że to jest wymóg prawny. Jeśli zmarłbym kiedyś na karōshi, czyli śmierć z przepracowania, to żona (gdybym ją miał) mogłaby zaskarżyć firmę, a sąd położyłby natychmiast rękę na moich kartach z rejestracją czasu pracy. Czyli japońskie prawo opiekuje się biednym, zapracowanym na śmierć salarymanem, ale że tak powiem, post factum… Salaryman to w Japonii to samo, co u nas pracownik korporacji. Inaczej mieszkaniec Lemingradu, niegdyś znanego jako Wilanów.
Cenię sobie właśnie za to moją pracę, że nie ma w sobie nic z korporacyjności. Albo bardzo niewiele. Nikt nie wymaga ode mnie idiotycznych raportów lub szerokich planów, których potem nie ma czasu wcielać w życie. Zamiast tego poświęcam się pracy w określonych godzinach i ani chwili dłużej, zaś poza nimi mam energię dla rodziny i na rozwój osobisty. Nikt ode mnie nie oczekuje nabijania nadgodzin, odpowiadania na maile nocą czy przychodzenia do biura w koszuli. No i nie pracuję w korpomieście, a wręcz na przeciwnym jego biegunie – w wielkiej willi w lesie, pół kilometra od północnych granic Warszawy. Czasem się zastanawiam, jakby to było pracować na Mordorze. Mógłbym zarabiać więcej na tym samym stanowisku w banku czy agencji reklamowej, ale korpociśnienie wyssałoby ze mnie całą energię. Wiem, ponieważ już to przetestowałem: pracowałem w wannabe-korporacji, nie było mnie w domu przez 10 dni w miesiącu, a nawet gdy byłem, nie miałem siły nawet uśmiechnąć się do dzieci. Przy bramce biletowej jest już młody człowiek w mundurze kolejowym i rozdaje zaświadczenia o spóźnieniu pociągu. Mijający go salarymani chwytają świstki i biegną przedstawić je swoim szefom. Żenada. Dziękuję. Nie zmienię pracy. Tu także zmiany nie będzie, o ile nie zostanę zmuszony.
MUZYKA
Tymczasem wracam do grania na gitarze. Kiedyś sporo muzykowałem. W pewnym momencie życia przejechałem się na traktowaniu tego muzykowania zbyt poważnie. Wydawało mi się, że można z tego żyć, a to może tylko prowadzić do frustracji. Na szczęście w porę wróciłem do zarobkowania jak tzw. biały człowiek i znalazłem biurową robotę. W której, co ważne, spotkałem Mo. Dziś traktuję przygodę z graniem jako cudowny etap w życiu, etap zamknięty i dostarczający wspomnień, trochę miłych, a trochę żenujących. Wciąż jednak pracuję w branży muzycznej i mam mnóstwo utalentowanych przyjaciół muzyków. Raz na jakiś czas ktoś z nich zaprasza mnie do zagrania lub zaśpiewania w jego zespole. I właśnie ostatnio posypało się kilka takich zaproszeń jednocześnie. Umawiam się i świetnie bawię, ale nie mam ochoty wracać do regularnego grania. Nigdy nie będę genialnym muzykiem, ani nawet bardzo dobrym, a zupełnie nie mam ochoty startować w wyścigu muzycznych średniaków. Więc kiedy raz na jakiś czas wybieram się do kogoś na próbę, czuję się obco. Wspomnienia z nagrania którejś-tam płyty, opowieści o znoszeniu ze sceny najebanych do nieprzytomności współmuzyków, czy też wzmianki o zabawach z co bardziej chętnymi fankami wolę na dystans. Nie mam już na to ochoty. Ale też nie sprzedam moich gitar. Tu zmiany nie będzie na pewno.
Cytaty pochodzą z: „Bezsenność w Tokio”, Marcin Bruczkowski
CDN