Ostatnio zasypuję moich szanownych czytelników tekstami na jeden temat: jak to bardzo ten rok będzie dla mnie przełomowy. Spełniają się moje marzenia. Od marzenia do spełnienia – amerykański sen po prostu! I w ramach przekory przypominają mi się filmy o wręcz odwrotnej wymowie.
Filmy, które kojarzą mi się z tym określeniem, to wcale nie „Wielki Gatsby” czy „Forrest Gump”. Bo gdyby tak powiązać amerykański sen z zupełnym jego przeciwieństwem? Sytuacją, w której nic nie jest takie, jak by się chciało? Taki antyamerykański antysen, lub mówiąc wprost – amerykański koszmar? Jest parę filmów, które właśnie takie sytuacje przedstawiają. W tym i kolejnym poście opowiem o dwóch najgłupszych amerykańskich filmach, jakie znam. Które są przy okazji jednymi z najlepszych.
Właściwie można by było wymienić więcej takich dzieł. Widzieliście „Love and Death” Woody’ego Allena? Albo jego „Bananas”? Sterta nonsensownych gagów, które piętrzą się i nie pozwalają nawet na chwilę przestać się śmiać. Zdaje mi się, że w takich filmach specjalizują się bracia Coen. „Big Lebowski” oczywiście jest takim filmem, ale próba opowiadania o nim jest jak próba bzyknięcia angielskiej królowej – nie dość, że skazana na porażkę, to jeszcze bez sensu.
Oglądając „Tajne przez poufne” umierałem ze śmiechu. Idea tego filmu polega na klasycznym niezrozumieniu, czyli na tym, na czym oparta jest każda dobra farsa. Niby nic takiego. Ale jak w każdej dobrze zrealizowanej farsie jest tu coś, co wynosi tę historię na niedostępne wyżyny – mistrzowskie aktorstwo. Mam wrażenie, że bracia-reżyserzy polecieli sobie po aktorach, a oni w to weszli i bezpardonowo nabijają się sami z siebie.
Przede wszystkim Brad Pitt. Cudowna rola kompletnego idioty Chada, któremu się wydaje, że złapał Pana Boga za nogi. Pitt rozprawia się tu ze swoim wizerunkiem twardziela. Jest tutaj tak śmieszny, jak może być tylko bardzo dobry aktor. Jego ruchy chłopca z siłki, zadowolonego z siebie i ogarniętego głupim szczęściem, za każdym razem doprowadzają mnie do płaczu. Twórcy filmu mówili podobno, że Pitta trudno było ubrać, bo wygląda zbyt dobrze. Gdy dano mu do scen z Malkovichem tandetny garnitur, był w nim równie przystojny co we wszystkim innym. Trzeba mu było uszyć specjalną, krzywą i nie dopinającą się marynarkę. Pitt jest tu wzruszająco bliski ideału głupoty. Na przykład kiedy dzwoni do Malkovicha, by wypowiedzieć pieczołowicie ułożone słowa: „Pomyślałem, że może pan być zaniepokojony o bezpieczeństwo swojego gówna…” Czym jest owo gówno? Zwykłym pamiętnikiem faceta, który był zatrudniony jako aktywista w CIA. Niejakiego Osbourna Coxa. Centralnej postaci filmu. Nikogo specjalnego.
Pitt jest rewelacyjny, ale każda rola jest tutaj genialna.
- John Malkovich jako Osbourne Cox. Nieprzewidywalny, choleryczny gość, którego wywalili z CIA, a teraz zaciekle walczy o szacunek własny, ojca i koszmarnej żony;
- George Clooney jako Harry. Facet pełen samozadowolenia i jednocześnie przerażenia;
- Frances McDormand (w realu żona Joela Coena!) jako zabójcza trenerka fitnesu, przekonana, że nie może znaleźć idealnego mężczyzny, bo po czterdziestce obwisło jej to i owo. I nieświadomie odrzucająca subtelne zaloty swojego szefa;
- A na dokładkę powalająca Tilda Swinton jako żona Osburne’a Coxa. Bezkompromisowa kochanka i wściekła zołza w jednej osobie. Gdy mąż informuje ją, że jest szantażowany z powodu szkicu książki ze wspomnieniami, wypala: „Na jaką cholerę komuś mogłoby to się przydać?!” Warto dodać, że imię i nazwisko jej bohaterki – Katie Cox – jest identyczne z pewną gwiazdą porno. I że jej fryzura jest podobno wzorowana na matce z kreskówki „Simsonowie”. Czy można sobie wyobrazić bardziej nienormalny układ?
Przez samych braci Coen ten film został zaliczony do trylogii o idiotach obok „Bracie, gdzie jesteś?” i „Okrucieństwa nie do przyjęcia”. Nawet muzyka została skomponowana z myślą o pompatycznym stylu znaczenia bez znaczenia. Ten wywrócony do góry nogami amerykański sen kończy się doskonale pasującymi słowami: „Jesus fucking Christ…”
CDN.