Istnieją tacy aktorzy, którzy wszystko robią doskonale, sami z siebie, prosto z serca. Tak zwani organiczni. Jakby naturalnie wiedzieli, jak to się robi, bez dyplomów i bez teatralnej praktyki. Nawet jeśli mają dyplomy i doświadczenie, to przede wszystkim mają w sobie „to coś”.
Jestem przekonany, że taką aktorką jest Julia Roberts. Gdy gra, jest totalnie prawdziwa. Jest zawsze doskonale sobą, a jednocześnie doskonale postacią. Nie chcę ująć jej profesjonalizmu, wręcz odwrotnie. Za każdym razem, gdy widzę ją w dowolnym filmie, wydaje mi się tak idealnie na miejscu. Pomijam to, że jest zjawiskowo piękna – ważniejsze jest to, że wygląda nietuzinkowo. I jest zawsze nietuzinkowo naturalna. Zawsze przypomina mi się scena w „Pretty woman”, w której Richard Gere wręcza jej naszyjnik. Gdy oczarowana kobieta sięga do aksamitnej poduszeczki wewnątrz pudełka od jubilera, jej darczyńca nagle zamyka pudełko. Wówczas Roberts wybucha tak szczerym, perlistym śmiechem, a scena tak nagle się urywa, że jestem wręcz pewien, że było to spontaniczne. Dla tej jednej sceny mogę oglądać ten film w kółko do zrzygu. Ten cudowny uśmiech… Wcale nie wyjątkowo piękny. Nie musi być piękny, wystarczy że jest powalający. Może właśnie to jest „to coś”?
W Mo ulubionym „Notting Hill” Julia Roberts gra kogoś w rodzaju samej siebie – Annę Scott, gwiazdę filmową skonfrontowaną ze zwykłym życiem. Raz jest smutna z powodu nagonki medialnej, zaraz przeżywa fascynację nowo poznanym mężczyzną, a za chwilę kipi z wściekłości spowodowanej nakryciem jej w mieszkaniu rozwiedzionego nieudacznika Wiliama (Hugh Grant) i jego kompletnie zwariowanego przyjaciela Spike’a (rewelacyjny Rhys Ifans). Ale najlepsza jest scena gry towarzyskiej, którą urządzają sobie przyjaciele Wiliama podczas kolacji. Roberts jest tutaj samotną kobietą, całkiem przypadkiem będącą gwiazdą kina. Paczka przyjaciół, którzy bezpardonowo nabijają się z siebie nawzajem, to dla niej nowość. Gra jest prosta. Można wygrać ciastko czekoladowe, a zadanie polega na tym, by opowiedzieć najbardziej żałosną historię życia. Każdy próbuje, bo nagroda jest tego warta. Ostatni w kolejce jest Wiliam i wszyscy zgadzają się co do tego, że temu podstarzałemu molowi książkowemu, żyjącemu w towarzystwie jedynie Walijczyka-onanisty przysługuje pełne prawo do ciastka. Wtedy odzywa się Anna: A ja? – Ty? – dziwią się pozostali. Przynajmniej dajcie mi spróbować. Pomyślmy: od 19. roku życia jestem na diecie, czyli od dekady chodzę głodna. Miałam paru niemiłych chłopaków, jeden mnie bił. Kiedy mam złamane serce, gazety robią z tego rozrywkę. Aby wyglądać jak wyglądam, musiałam przejść dwie raczej bolesne operacje. I któregoś dnia, niezbyt odległy to dzień, odkryją, że nie umiem grać. Moje wdzięki przeminą i stanę się smutną kobietą w średnim wieku, przypominającą kogoś, kto był przez chwilę sławny. Gdy Roberts to mówi, szklą jej się oczy w autentycznym wzruszeniu. Ile razy oglądamy tę scenę z Mo, w jakimkolwiek towarzystwie, jest kompletna cisza. Coś niesamowitego. A przecież nawet nie wspomniałem jeszcze o jej roli złej królowej w świetnej adaptacji „Królewny Śnieżki” z 2012 roku. No cóż, po prostu polecam to obejrzeć.
A Wy? O kim myślicie, gdy mowa o aktorach, którzy mają w sobie „to coś”?