Wybierając się na „Maria Callas. Master Class” nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po tym spektaklu. Nie wiedziałem, czy będzie to biografia, czy jakaś historia z życia słynnej śpiewaczki. Czy Krystyna Janda będzie śpiewać? Okazało się, że to skomplikowane, rozbudowane przedstawienie podsumowujące życie wielkiej artystki i zwykłej kobiety, które korzysta przy tym z tak wielu środków teatralnego wyrazu, że nie da się go podsumować jednym zdaniem.

Źle, jeszcze raz. Można podsumować, i to nie jednym zdaniem, a jednym słowem: genialne.
Naprawdę trudno szczędzić zachwytów nad tym spektaklem. Jest świetny. Pod względem aktorskim głównie z uwagi na Krystynę Jandę. Pod względem muzycznym z powodu oryginalnych nagrań Callas oraz trojga śpiewaków, którzy pokazują wybitne umiejętności wokalne. Pod względem reżyserii z powodu kilku zabiegów, które przemawiają do wyobraźni i mówią wiele bez zbędnych słów. To przedstawienie jest dobrze naoliwioną maszyną, która działa na widzów z wielu stron. Przemyślany tekst i widowisko wzbudzają żywe uczucia, a do tego pozostawiają widza z tysiącem myśli na temat życia artystów, ich wyjątkowości, ich dramatów, ich zwykłego człowieczeństwa. No i muzyka – ta działa chyba najmocniej.
Jesteśmy w późnych latach kariery Cecilii Sophii Anny Marii Kalogeropoulou – czyli Marii Callas – gdzieś koło 1970 roku. Callas żyje swoimi ogromnymi sukcesami zdobytymi w Mediolanie, Rzymie, Nowym Jorku czy Buenos Aires na przestrzeni zaledwie kilkunastu lat. Jest oddana sztuce i za najwybitniejszą artystkę na świecie uważa siebie samą. Dlatego na początku spektakl sprawia wrażenie, że jest komedią. Śmiech rozbrzmiewa na widowni kilkakrotnie.
Ale ten luz powoli przeradza się w pełne skupienia obserwowanie wielowarstwowego życia artystki. Za chwilę dowiemy się, że Callas to także zwykła kobieta, dotknięta dramatami życia, zawiedzionymi miłościami, trudnymi decyzjami w sferze prywatnej. Osoba skrajnie wrażliwa na sztukę musi być także skrajnie wrażliwa wewnątrz, nawet jeśli na zewnątrz pokazuje tylko egoistyczną maskę światowej gwiazdy. Tę sprzeczność, ten wewnętrzny dramat, może wiarygodnie oddać tylko wysokiej klasy aktorstwo. I tak jest w tym przypadku. Wypełniony po ostatnie brzegi Och-Teatr na długie chwile zamierał w zupełnej ciszy, gdy widzowie kontemplowali wydarzenia. Atmosfera była wilgotna od łez.
Co powoduje, że Maria Callas zaczyna rozpamiętywać swoje osobiste przeżycia? Właśnie wielka muzyka. Dwa razy powtarza się podobna scena, podczas której wykorzystano efektowny bodziec teatralny: światło gaśnie, rozbrzmiewa oryginalne nagranie Callas, rozświetla się jeden punktowy reflektor, skierowany na Krystynę Jandę. I ona mówi długi, dramatyczny monolog na tle wstrząsającej muzyki. Podczas tej niemal nieruchomej, wymagającej skupienia sceny, widownia siedzi w ciszy. Tutaj uwidacznia się Krystyny Jandy całkowite oddanie aktorstwu, zupełnie tak, jak Callas oddana była operze.
Pod względem aktorskim ten spektakl jest dość różnorodny. Genialna Janda dzieli scenę z osobami, które najwyraźniej nie są profesjonalnymi aktorami, za to bez wątpienia są profesjonalistami jeśli chodzi o śpiew:
- Zabawna jest scena z śpiewakiem Tadeuszem Szlenkierem. Słabe aktorstwo trzeba mu było wybaczyć natychmiast po tym, gdy zaśpiewał swoją partię operową. Choć ta scena chyba po prostu miała być śmieszna, bo ukazywała słabość Marii Callas do mężczyzn. Wyglądało na to, że facet mógł zaśpiewać jakkolwiek; u niej i tak zyskałby dobrą ocenę.
- Drugim elementem komediowym, tym razem absolutnie profesjonalnym, była postać technika teatralnego, zagranego brawurowo przez Marcina Zielińskiego. Ten gość był po to, żeby popsuć porządek; postać rodem z farsy. Podobają mi się takie przełamujące konwencję pomysły.
- Znakomita jest postać Marty Wągrockiej, która nie tylko dobrze śpiewa, ale też dysponuje warsztatem aktorskim. Gra tu studentkę, która musi mierzyć się z miażdżącymi opiniami Callas (zazdrosnej, jak sądzę, o jej aparycję). Robi to przekonująco; zabawnie, ale i dramatycznie. I ma doskonały występ wokalny.
- Równie dobra jest postać drugiej studentki – w tej roli Anna Patrys. Doskonale zaśpiewana rola, ale też nieźle zagrana, a przy tym ważna fabularnie. To właśnie ona podsumowuje Marię Callas: „Wolę śpiewać tak jak śpiewam, niż w ciągu dziesięciu lat zniszczyć sobie głos jak pani”.
- Dobrym elementem jest także postać pianisty (Mateusz Dębski), który po prostu ocieka nieśmiałym uwielbieniem dla Callas.
- Ale najważniejsza w tym spektaklu jest Krystyna Janda. Tutaj naprawdę przekonałem się o jej mistrzostwie. Ona spina ten spektakl. Ona nadaje mu rytm i sens. Ona zarządza różnorodnością emocji – po prostu włada uczuciami publiczności! Trzeba także dodać, że ten dość długi, bo 2,5-godzinny spektakl opiera się w zasadzie na ciągłym jej monologu. Janda wszystko mówi z charakterystycznym, nonszalanckim akcentem, bez przerwy wplatając włoskie wyrażenia. To dowodzi ogromu pracy, jaka została włożona w przygotowanie tej sztuki. Postać Callas była przepracowana do najgłębszych warstw. Owacja na stojąco była całkowicie zasłużona.
W „Maria Callas. Master Class” jest wiele wzruszeń. Przede wszystkim wywołanych doskonałą muzyką, ale także przemyśleniami o dramacie artysty, kobiety, człowieka. A może także tym, że oba te elementy są na siebie nałożone. Przynajmniej trzy razy zupełnie mnie zatkało. Nie byłbym w stanie powiedzieć ani słowa, czułem tylko spływające łzy. Dla takich emocji chodzi się do teatru. A to, proszę państwa, jest teatr Master Class.
Maria Callas. Master Class – OchTeatr
Autor: Terrence McNally
Tłumaczenie: Elżbieta Woźniak
Reżyseria: Andrzej Domalik
Występują: Krystyna Janda, Agnieszka Adamczak/Marta Wągrocka, Anna Patrys/Jolanta Wagner, Rafał Bartmiński/Tadeusz Szlenkier/Mateusz Zajdel, Mateusz Dębski, Michał Zieliński
Wiem już, na co muszę pójść. I wiem też już, że w sprzedaży online biletów na najbliższą niedzielę już nie ma. Dziękuję za tę recenzję 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo proszę. I bardzo, ale to bardzo polecam.
PolubieniePolubienie
Wągrocka tak krzywdzi biednego Belliniego, że nie da się tego słuchać. Przez to spektakl jest nieprzekonujący, bo to są MASTERclassy, a nie lekcje śpiewu dla początkujących. Oryginalne masterclassy prowadzone przez Callas w Juilliard są w pełni nagrane (tylko audio), można posłuchać, jakie uwagi La Divina daje PROFESJONALNYM śpiewakom. Są to nie tylko uwagi interpretacyjne, jak w tej sztuce, ale również wiele dotyczących techniki wokalnej – a ich uczestnicy mieli ją opanowaną w stopniu częstokroć wyższym, niż współcześni śpiewacy brylujący na współczesnych polskich scenach operowych (albo nawet i światowych, wspominając ostatnią Aidę z MET, czy też Traviatę Damrau). Na te masterclassy nie mógł sobie przyjść każdy i zaśpiewać byle jak, wcześniej były przesłuchania, z których wybrano najlepszych, którzy mogli stanąć przed Callas. Taka Wągrocka odpadłaby w przedbiegach. W dodatku, Callas czyniła uwagi znacznie częściej, niż w przedstawieniu – tutaj wprawdzie przerwała jej po pierwszej nucie, ale potem słuchała bez słowa protestu praktycznie całej cavatiny masakrowanej bez litości. Jakby po prostu chciała odbębnić pracę i wziąć kasę. Callas nie była biedna, nie musiała się torturować słuchaniem takiej chałtury, żeby mieć za co kupić chleb. Callas w czasie prawdziwych masterclassów nie była skupiona na rozpamiętywaniu swojego losu, tylko na MUZYCE – ponownie, wystarczy posłuchać tych nagrań. To by było do niej niepodobne, robić coś na odwal.
Wągrocka musi być niesamowicie głupia i bezkrytycznie nastawiona do własnej osoby, skoro myślała, że po dwóch latach akademii muzycznej na śpiewie MUSICALOWYM da radę zaśpiewać arię na przyzwoitym poziomie. I to arię Belliniego, w której liczy się legato, piękne, długie frazy, subtelne zmiany dynamiki i modulacje barwą (to na tym polega interpretacja, nie na machaniu rękami) – do tego potrzebna jest naprawdę solidna technika. Tak, jak ona WYJĘCZAŁA tę arię, to już nie jest Bellini ani Amina, to jest profanacja. Najśmieszniejsze (czy tez najtragiczniejsze) było, kiedy na ostatnim passasti al par d’amor i w kadencji brała oddech co kilka nutek – nawet dwa razy w ciągu jednego słowa! Do bel canta potrzebna jest znakomita kontrola oddechu – nie bez powodu Lilli Lehmann powiedziała, że łatwiej jej było zaśpiewać trzy Brünnhildy niż jedną Normę! Tutaj nie było nawet podstaw prawidłowej impostacji głosu, radziłabym więc tej pani, jeśli ma ambicje wykonywać taki repertuar, zacząć od lekcji śpiewu z dobrym pedagogiem (rzecz jasna, specjalizującym się w śpiewie klasycznym), który z pewnością na początku wręczy jej jakieś proste barokowe arietki i ćwiczenia w typie tych ze zbioru Vaccaia. Na razie to brzmiało – za przeproszeniem – jak gówno, głowa mnie rozbolała tak strasznie, że nawet piękne wykonanie Callas, które przerwało tę katorgę, nie zdołało zniwelować bólu. Pozostaje być wdzięcznym, że nie pozwolono aktoreczce zmasakrować jeszcze cabaletty, wtedy to już chyba Callas by z grobu wstała, żeby ukarać tę zbrodnię.
A teraz ta pani będzie „śpiewać” Adelę w Teatrze Narodowym. Na szczęście tutaj od razu wiadomo, że to będzie beznadziejny spektakl, bo NIKT z obsady nie ma pojęcia o śpiewie klasycznym, ale po spektaklu o Callas spodziewałam się, że realizatorzy zadadzą sobie chociaż tyle trudu, żeby zatrudnić kogoś, kto umie śpiewać. W przypadku Anny Patrys i odtwórców roli tenora potrafiła (Jolanta Wagner nie była najlepsza, strasznie siłowe góry i mało subtelności – tak, nawet krwiożerczą Lady Macbeth nie śpiewa się jednostajnie, potrzebne są niuanse, które np. Callas świetnie wydobywała, inaczej robi się nudno i męcząco – ale w porównaniu z tym czymś, co było pierwsze, to pełen profesjonalizm), druga wykonawczyni roli katowanej przez Wągrocką też jest śpiewaczką, dlaczego więc tutaj wsadzono kogoś, kto zniszczył wszystko? Czyżby jakieś znajomości? Mam nadzieje, bo jeżeli ludzie są już tak głusi, że nie widzą różnicy między śpiewem Patrys a „śpiewem” Wągrockiej, to nie ma już dla nas ratunku.
VERGOGNA.
PolubieniePolubione przez 1 osoba