Skaczę od kultury do kultury, odwiedzając moje ukochane miasto dzieciństwa: Berlin.
Czytam „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya, mroczną antyutopię przypominającą dzieła Orwella. Jest tam społeczeństwo sterowane przez technologię, narkotyki i praktyki eugeniczne, z identycznymi ludźmi podzielonymi na kasty, bez indywidualnych potrzeb, bez kultury, posłusznie czyniącymi, co im rządzący każą. Nie przypuszczam, żeby coś takiego dało się w rzeczywistości zrobić. Ludzie są zbyt przywiązani do kultury i muszą realizować indywidualne potrzeby. Ludzie są cudownie różnorodni.
Na początku września byłem w mieście, w którym mieszkałem parę lat jako dzieciak: Berlinie. Po drodze przeczytałem pierwszą w moim życiu książkę całkowicie po niemiecku: „Małego Księcia”. Bez problemu! Dotarłszy na miejsce byłem przestawiony na komunikację wyłącznie po niemiecku. Po załatwieniu służbowych spraw, już po zachodzie słońca, przespacerowałem się z hotelu na KuDammie na dworzec Zoo, wsiadłem w autobus 100 i pojechałem na Aleksanderplatz. Byłem głodny, miałem ochotę na pastę i rozglądałem się za włoską restauracją. Znam jedną tuż obok, ale miałem ochotę na coś nowego. I nagle widzę budę z jedzeniem chińskim, która specjalizuje się w… makaronach! Nażarłem się po korek, łącząc w zaskakujący sposób kuchnię chińską z włoską, i to dużo taniej niż planowałem. A do tego posłuchałem rozmowy dwóch Murzynów w języku, który słyszałem pierwszy raz (suahili?). Najzabawniejsze było to, że jeden z tych gości był z żoną, która była bielusieńka i mówiła do nich czystą niemczyzną.
Następnie przespacerowałem się do turystycznego zakątka Nikolaiviertel, który pamiętałem sprzed 20 lat. Wiele się tam zmieniło – teraz to jeszcze jedno miasteczko w tym niezwykłym mieście! Usiadłem w knajpce obok przepływających Sprewą statków i pozwoliłem sobie na przerwę w niepiciu. Zawsze wciągam Hefeweizena, gdy jestem w Niemczech. Potem znalazłem się na Fischerinsel. Tu byłem pierwszy raz w Berlinie, jeszcze przez zburzeniem muru, który oddalony był nie więcej niż o pół kilometra. Teraz obserwowałem zmiany, jakie tam zaszły, z autobusu, do którego wsiadłem na chybił-trafił. Przejechałem przez Potsdamer Platz, który kiedyś widziałem jako pustynię z murem, potem jako pobojowisko bez muru, a później jako kolosalną budowę. Obecnie to jedno z najgęściej zabudowanych miejsc w mieście. Dalej autobus zaczął się kierować na południe – źle, wysiadam. Zerknąwszy w mapę, obrałem właściwy kierunek, już z buta. Skręcam w Kurfuerstenstrasse, która wychodzi na KuDamm za Europazentrum. Ulica nagle ciemnieje, rozglądam się i widzę… prostytutki! Cholera, zawsze to robię! Będąc w Niemczech, zawsze muszę się zapuścić w dziwkarską okolicę. Nogi po prostu same mnie tam niosą! Już startuje do mnie przerażająco cudna szprycha. Rzuca po niemiecku: „Chcesz się bzykać? Mogę ci obciągnąć. Dobrze obciągam!” – i trąca mnie podbrzuszem w najczulsze okolice. Tego się nie spodziewałem. „Dzięki, nie mam ochoty” – uśmiecham się i okręcając wokół niej, wywijam z profesjonalnej blokady. Idę dalej, zaraz widzę następną, jak we mnie celuje wydatnymi wargami. Teraz już byłem przygotowany. „Masz ochotę? Obciągnę ci, dobrze obciągam!” – „Wiem, ale słuchaj, właśnie byłem u dziewczyny, bzykaliśmy się dwa razy, więcej nie dam rady. Ale mogę cię przytulić!” – i tym razem ona musi się wyplątywać z mojego niezbyt profesjonalnego uścisku. No ale co się przytuliłem do obcych cycków to moje. Legalnie! Ta specyficzna międzykulturowa komunikacja była, że tak się wyrażę, satysfakcjonująca.
Idę dalej. Kurfuerstenstrasse okazuje się długa jak kolejka klientów do moich nowo poznanych koleżanek. Na następnym skrzyżowaniu widzę zatroskaną rodzinę Hiszpanów, którzy bezradnie gapią się w mapę Berlina. „Potrzebują państwo pomocy?” – zagaduję po hiszpańsku. „Tak, poprosimy, nie wiemy jak dotrzeć do Zoo” – „Zoo prosto, Mitte do tyłu, a Postdamer Platz chyba tutaj w prawo, jeśli się nie mylę…” – „Dzięki, a ty jesteś stąd?” – „Nie, z Polski!” – „Polski?” – „Tak, musicie kiedyś odwiedzić Polskę, zapraszam!”. I tak liznąłem kawałek jeszcze jednej kultury, której uczyłem się parę dobrych lat i nauczyłem zdecydowanie za mało. Postanawiam w drodze powrotnej poczytać po hiszpańsku. Nigdy nie wiadomo kiedy się to przyda. Później przypominam sobie, że poprzednim razem rozmawiałem po hiszpańsku właśnie w Berlinie, dwa czy trzy lata temu, w knajpie niedaleko miejsca, w którym spotkałem tę rodzinę.
CDN!
Jedna uwaga do wpisu “Kulturalnie po kulturach #1”