„To jeden mały krok dla człowieka, lecz wielki krok dla ludzkości”. Te słowa zna każde dziecko. Kilka dni temu minęło 46 lat, od kiedy Neil Armstrong wypowiedział je, stawiając jako pierwszy człowiek stopę na powierzchni Księżyca.
Gdzieś kiedyś czytałem, że ta wypowiedź została dokładnie wyreżyserowana wiele tygodni wcześniej, zanim lądownik księżycowy Apollo 11 usiadł na Morzu Spokoju. Uznano bowiem, że amerykański chłopak, którego wyślą jako pierwszego na Księżyc, może przed milionami telewidzów i radiosłuchaczy palnąć coś w rodzaju „O kurwa, ale tu pięknie!”. Bardzo mnie rozbawiła ta teza, ale coś mi w niej nie pasowało. Czy to możliwe, że Amerykanie wyślą na swoją najważniejszą misję badawczą, rozwojową, prestiżową i patriotyczną kompletnego idiotę? Coś nie sądzę. Postanowiłem to sprawdzić.
W latach sześćdziesiątych na potrzeby eksploracji kosmosu szło 4% budżetu USA. Cztery procent budżetu najbogatszego państwa świata. Jedna dwudziesta piąta! NASA była najpotężniejszą instytucją poza może wojskiem. W najkrótszą listę priorytetów – określoną przez samego Kennedy’ego w 1963 roku – zostało wpisane wysłanie człowieka na Księżyc i sprowadzenie go bezpiecznie z powrotem. Dodajmy: przed Związkiem Radzieckim. Wiadomo z lekcji historii, że wojna jest najlepszym czynnikiem rozwojowym dla kraju, a zimna wojna nie była niczym innym, tylko ludzi ginęło mniej, na szczęście. Kogo więc robi się kapitanem najważniejszego lotu dekady? Człowieka najlepszego z najlepszych. Nie idiotę.
Neil Armstrong był naukowcem, inżynierem, amatorskim kornecistą i pilotem testowym, przyzwyczajonym do ekstremalnych przygód. Setki razy omal nie zginął podczas lotów, eksperymentów, wypadków i przypadkowych sytuacji. Katapultował się prawdopodobnie więcej razy, niż lądował na kołach. Jeśli ktokolwiek mógł przeżyć w kosmosie, to on. Ponadto miał dyplom inżyniera lotnictwa. „Zwykli” piloci o takich mówili, że to nerdy, profesorkowie, którzy nie „czują” latania. Ale w przypadku Armstronga takie teksty mogły być tylko przejawem zazdrości. Kapitan Apollo 11, pytany wiele lat później o wrażenia z pierwszego spaceru na Srebrnym Globie, odpowiadał: „Dla pilotów spacer nie jest niczym interesującym – piloci lubią latać. Pilot czerpie dumę wyłącznie z dobrego lądowania, a nie z wydostania się z pojazdu”. Lądowanie rzeczywiście było najtrudniejszym elementem. Komputer pokładowy (o ile maszynę liczącą z 1969 roku można nazwać komputerem) próbował sprowadzić lądownik na teren, na którym leżały kamienie wielkości ciężarówki. Kapitan podjął decyzję, że posadzi pojazd własnoręcznie i przejął dowodzenie od komputera. W tym momencie zawył alarm o kodzie, którego ani on, ani Buzz Aldrin nie potrafił zidentyfikować. Po powrocie na Ziemię okazało się, że było to po prostu przeciążenie procesora, spowodowane prawdopodobnie decyzją, by pozostawić włączonym radar odległości od powierzchni. Serce Armstronga biło w tempie 110 uderzeń, ale jego głos nie sprawia wrażenia poruszonego. Sterując lądownikiem, znajduje na oko dobre miejsce do lądowania, opuszcza pojazd i wyłącza silniki 30 sekund przed wyczerpaniem paliwa. Astronauci przybijają sobie piątkę, a kierujący lotem na Ziemi mówi: „Uff, kilku ludzi tutaj prawie zzieleniało. Znów oddychamy, dzięki”. I od razu zaczynają się przygotowania do wyjścia na powierzchnię Księżyca.
CDN.
Podczas pisania tego tekstu czerpałem ze stron internetowych NASA i miłośników eksploracji kosmosu (głównie amerykańskich) oraz mnóstwa innych materiałów, które czytałem i których słuchałem w radiu na przestrzeni wielu lat. Dlatego nie biorę absolutnie żadnej odpowiedzialności za zgodność z prawdą historyczną.