Istnieją takie kulturowe mity, które napędzają nas od niepamiętnych czasów. Rozbudzają umysły, rozpalają emocje i mają odzwierciedlenie w sztuce. Takim mitem jest na przykład zdobywanie kosmosu – tym tematem zajmują się filmowcy od samego początku (francuski „Lot na Księżyc” z 1902 roku) po dzień dzisiejszy („Grawitacja” z 2013). Innym takim mitem są dinozaury.
Ten tekst powstał w wyniku współpracy z magazynem HIRO
Prehistoryczne stwory są obecne w kulturze od pierwszych dni, gdy dowiedzieliśmy się o ich istnieniu. Zajmowali się nimi Juliusz Verne („Podróż do wnętrza ziemi”, 1864) i Arthur Conan Doyle („Zaginiony świat”, 1912). W filmie także zajmują solidne miejsce. Pierwszy „King Kong” z 1933 r. zahacza o ten mit, podobnie jak „Godzilla” (1954). Chodzi o tę samą legendę: pojawia się ogromny gad, wobec którego człowiek okazuje się bezsilny. Ten element tajemnicy czy grozy napędza wszystko, co z dinozaurami związane. Nie tylko kulturę. W Bałtowie w Górach Świętokrzyskich, gdzie w 2001 odkryto tropy drapieżnego dinozaura, powstał park rozrywkowo-krajobrazowy, który uratował okolicę od gospodarczej zapaści, cieszy turystów z całej Polski i stale się rozwija. Ale największym kulturalnym produktem wokół dino-tematu była książka Michaela Crichtona „Park Jurajski” (1990) oraz film Stevena Spielberga pod tym samym tytułem (1993). Ich fabuła jest znana każdemu dziecku: ekscentryczny milioner postanawia sklonować dinozaury (wyłącznie samice, by nie dopuścić do wolnego rozrodu) i założyć park naukowo-rozrywkowy. Sytuacja wymyka się spod kontroli, a w międzyczasie damulki-dinozaury wytwarzają zdolność do samodzielnego rozrodu. Tu ujawnia się genialna teza książki i filmu: natury nie da się powstrzymać.
„Park Jurajski” to po prostu dobrze napisany, dobrze zagrany i dobrze wyreżyserowany film. Ale tym, co zapewniło mu sukces, były efekty wizualne, które powalają nawet dziś. A przepaść między dzisiejszym przemysłem filmowym a tym w początku lat 90. jest większy niż pamiętamy. Spielberg mówił: „Mieliśmy plan, żeby ludzie naprawdę zobaczyli dinozaury. Nie Godzillę, nie szkielety, nie figurki, tylko prawdziwe dinozaury”. Pierwotnie planował zrobić je metodą tradycyjną, w której model poruszany jest o kilka milimetrów zdjęcie po zdjęciu. Ten sprawdzony od lat system (pamiętacie Misia Uszatka?) ma jedną wadę: choć ruchy są płynne, z daleka widać ich sztuczność. Reżyser zdecydował się na takie rozwiązanie tylko dlatego, że po prostu nie miał alternatywy. Tymczasem komputerowcy z firmy Industrial Light & Magic tworzyli animacje do filmu „Terminator 2”. Słynny robot z płynnego metalu, zdolny do przenikania przez kraty, był ich dziełem. Podczas gdy trwały już przygotowywania do „Parku…”, Steve Williams z ILM wykonał komputerowy szkielet tyranozaura i zdołał poruszyć go tak, że wyglądało to, jak gdyby ożył muzealny eksponat. Następnie pokrył ten model komputerową skórą i stworzył złudzenie bliskie ideałowi. Krótką scenę z tyranozaurem pokazano grupie producentów „Parku Jurajskiego”, wśród których był Spielberg oraz główny projektant modeli do nagrań poklatkowych, Phil Tippett. Mina reżysera wyrażała: natychmiast zmieniamy cały plan. Tippett zobaczył tę reakcję i powiedział tylko: „I think I’m extinct” („Zdaje się że wyginąłem”). Towarzystwo wybuchnęło śmiechem, kwestia poszła do scenariusza (wypowiada ją Ian Malcolm), a Tippett wcale nie stracił roboty, lecz zajął się nadzorowaniem animacji komputerowych tak, by ruchy wyglądały wiarygodnie. Jego słowa okazały się jednak prorocze: metoda poklatkowa umarła śmiercią naturalną. „Park jurajski” był pierwszym filmem, w którym na większą skalę korzystano z animacji komputerowej. Otrzymał Oscara za efekty specjalne i na zawsze zmienił tę dziedzinę filmografii. Spielberg zrezygnował całkiem z tradycyjnej metody i w trakcie kręcenia filmu dopisał scenę końcowej walki tyranozaura z welocyraptorem w holu muzeum. Aby dopracować szczegóły animacji, miesiącami robiono drobne „dokrętki” i składano komputerowo w gotowy obraz – na przykład wodę rozbryzgującą się pod stopami biegnącego t-reksa. Komputery w ILM renderowały jedną klatkę nawet przez 10 godzin, film zaś ma 24 klatki na sekundę! Scen z dinozaurami jest łącznie tylko około 15 minut, a i tak była to niewiarygodna praca. Oglądając efekt, widzowie reagowali w ten sam sposób, co doktor Grant, gdy na początku filmu widzi brachiozaura: „To… to jest dinozaur!”.
Film doskonale trafił w swój czas. Genetyka rozbudzała umysły i wydawało się równie niesamowite co prawdopodobne, by z prehistorycznego komara, zatopionego w bursztynie, wyhodować dinozaury. Raczkowała też teoria o związku ptaków z dinozaurami, dziś powszechnie uznana. Jest taka scena, gdy doktor Grant patrzy na grupę dwunożnych stworów przypominających kury i zafascynowany szepcze: „Naprawdę poruszają się jak ptaki!”. Podczas produkcji filmu zatrudniono paleontologa Jacka Hornera (na nim wzorowana jest rola doktora Granta), któremu zależało, by oddzielić w powszechnym myśleniu gady od dinozaurów. W jednej z pierwszych poglądowych inscenizacji, zrobionej poklatkowo na małych modelach, ktoś umieścił ruchliwy gadzi język w dziobie welocyraptora. Gdy Horner to zobaczył, wybuchł: „Kto to zrobił? Wywalcie mi ten język!”. Dzisiejsza paleontologia nie mówi już, że ptaki są spokrewnione z dinozaurami. Uważa się, że ptaki to dinozaury, które dzięki lepszemu przystosowaniu do nagłej zmiany warunków przeżyły katastrofę sprzed 70 milionów lat i wyewoluowały do współczesnej postaci. Dzięki „Parkowi Jurajskiemu” to nie brzmi już jak science fiction. Tak, ten film zdecydowanie trafił w swój czas. Ale nie wolno zapominać, że był to kawał dobrego dreszczowca z równie dobrą tezą: natura zawsze znajdzie sposób.
Filmowcy byli do tego stopnia pewni sukcesu powieści Michela Crichtona, że jeszcze przed jej publikacją ścigali się o prawa do ekranizacji. Ostatecznie kupił je osobiście Steven Spielberg, wspierany przez firmę Universal, za 1,5 mln dolarów. I zanim zaczął zdjęcia, zapłacił kolejne pół miliona Crichtonowi za adaptację powieści do postaci scenariusza. Po zakończeniu kręcenia od razu złożył film z montażystą Michaelem Kahnem, po czym wysłał do ILM, by graficy dokończyli prace animacyjne. Był tak pewny dobrych wyników pracy, że od razu zaczął kolejny obraz – „Listę Schindlera”. Kręcąc w Polsce, doglądał poszczególnych prac wykończeniowych „Parku Jurajskiego”, którymi w USA kierował na jego zlecenie George Lucas. Wszyscy twórcy byli zgodni, że będzie to film epokowy. Przewidywania były trafne – „Park…” był najbardziej kasowym filmem świata do 1997 roku, kiedy przebił go „Titanic”, i do dziś zarobił łącznie ponad 900 milionów dolarów. Nie tylko napędził powszechną fascynację dinozaurami, ale także przyczynił się do rozwoju nauki: przez lata po premierze wydziały paleontologiczne uniwersytetów na całym świecie przeżywały oblężenie.
Po tak dobrze przyjętym filmie należało się spodziewać sequeli. „Zaginiony świat” z 1997 roku także był sukcesem kasowym, ale krytycy nie pozostawili na nim suchej nitki. Ten film bazował na drugiej części powieści Crichtona, która z kolei luźno nawiązuje do powieści Arthura Conan Doyle’a pod tym samym tytułem. Spielberg podjął się reżyserii, choć rzadko kiedy kręci sequele. Film jednak nie zyskał poklasku u krytyków i nie pomogła tu gwiazdorska obsada (Juliane Moore i ponownie Jeff Goldblum). Juliane Moore mówiła nawet, że zdecydowała się zagrać tyko dlatego, że potrzebowała pieniędzy na zobowiązania rozwodowe. Ten film jest jednak nieporównywalny z kolejnym sequelem („Park jurajski III”, 2001), który jest tak nastawiony na tanią sensację, że po prostu nie da się go oglądać. Obie kontynuacje były oparte na tej samej idei, zgodnej z pomysłem Crichtona i tezą pierwotnego filmu: sił natury nie da się ostatecznie ujarzmić. Natura zawsze znajdzie sposób.
Od premiery trzeciej części mówiło się o kolejnym sequelu, który miał się ukazać 20 lat po oryginalnym filmie. Nic z tego nie wyszło, ekipa odpowiedzialna za remake była kilkakrotnie wymieniana, aż wreszcie ogłoszono, że „Jurassic World” ukaże się w 2015 roku, okrągłe 22 lata po pierwszej części. Jednym z producentów ponownie jest Steven Spielberg, ale reżyserią zajął się amerykański reżyser Colin Trevorrow znany z „Na własne ryzyko”. Pomysł zapowiada się interesująco: oto na wyspie w pobliżu legendarnej Isla Nublar powstał park z prawdziwymi dinozaurami. Chęć zysku powoduje, że naukowcy tworzą własnego potwora, krzyżówkę najbardziej niebezpiecznych gatunków, po to, by zaspokoić głodną mocnych wrażeń publiczność. Ten dinozaurzy Frankenstein uwalnia się i stanowi zagrożenie dla znajdujących się na wyspie ludzi. Przyszłość parku leży w rękach pracownika naukowego, odpowiedzialnego za udomowienie welocyraptorów (w tej roli Chris Pratt). Czy poradzi sobie z uwolnioną bestią – na to pytanie będziemy mogli sobie odpowiedzieć już 12 czerwca.
Sukces murowany, pozostaje tylko mieć nadzieję, że ten film będzie lepszy niż „Jurassic Park III”. Nie wątpię w to. Producenci z Hollywood się o to postarają, bo robienie głośnych filmów z dobrymi aktorami oraz promowanie ich bez żadnych kompromisów leży w ich naturze. A jak wiadomo, natura zawsze znajdzie sposób.
No ja się nie mogę doczekać Jurassic Park, a zwłaszcza efektów specjalnych. Musiało to kosztować sporo pracy no i oczywiście ciekawa jestem budżetu.
PolubieniePolubienie
Tak, niewątpliwie poszło trochę grosza. Zobaczymy z jakim efektem (specjalnym)! 😃
PolubieniePolubienie