
„Ich czworo” to komedia naszej czołowej moralistki Gabrieli Zapolskiej. Tekst zabawny i trafny psychologicznie, ale z zacięciem moralizatorskim, przez co raczej niedzisiejszy. A przecież opowiada o temacie wyjątkowo aktualnym: rozpadającej się rodzinie, w której największą stratę ponosi dziecko. Reżyser Jerzy Stuhr osadził fabułę, zgodnie z tekstem, gdzieś na początku 20. wieku, ale starał się nadać jej współczesny wyraz. Czy mu się udało? Moim zdaniem tak.
W oryginalnym tekście spektakl rozpoczyna i zamyka tajemnicza postać Madragory. Najpierw mówi coś w rodzaju natchnionej i kompletnie oderwanej od rzeczywistości inwokacji, a na końcu podsumowuje w podobnym stylu. W Polonii tę rolę gra sam reżyser i odtwórca jednej z głównych ról – Jerzy Stuhr. Po prostu wchodzi na scenę przy zamkniętej kurtynie i zupełnie normalnie wita widzów mówiąc, że będzie lekko i fajnie, będziecie się śmiać. Poczułem się trochę skonfundowany. Po co reżyser belferskim tonem mówi publiczności, co ma myśleć? Po chwili zaczyna grać swoją rolę, więc zapominałem o mojej konfuzji, lecz na końcu… ale o tym na końcu.
„Ich czworo” jest historią mieszczańskiej rodziny z naleciałościami: mąż (Stuhr), żona (znakomita Sonia Bohosiewicz), dziecko (bardzo subtelnie zagrane przez Igę Mencel). A do tego cwany choć durny kochanek (zabawny Tomasz Kot) oraz sprytna szwaczka, mająca swoje ukryte cele (Izabela Kuna). Krótko mówiąc: rodzina się rozpada i co teraz będzie. Ważnym elementem konstrukcji psychicznej tych ludzi jest – co tu dużo kryć – głupota. Zresztą Zapolska zadbała, by widz o tym elemencie nie zapomniał. Słowo „głupi” pada w tekście wielokrotnie, a podtytuł oryginału brzmi wręcz „Tragedia ludzi głupich w trzech aktach”. Jerzy Stuhr odciążył nieco ten stygmat i skoncentrował się raczej na komediowych aspektach postaci. I to wcale nie jest spłycanie treści sztuki, ma to swój jasny cel, który wyjawia się na końcu. Mimo wszystko głupota gra tu główną rolę. Każdy jest po swojemu głupi choć mądry. Mąż, bo brakuje mu empatii i miłości wobec najbliższych. Żona, bo wmawia wszystkim wokół, że głupia nie jest, czym tylko tę głupotę pogłębia. Szwaczka, bo nie kryje się ze swoim prostactwem, a i tak dojdzie po trupach do celu. I wreszcie kochanek – najbardziej wprost, najgłupszy, najcwańszy. Mocno przesadzony, ale brawurowo zagrany przez Tomasza Kota.
Jak to w komedii bywa, wszystkie postaci są przerysowane. Dzięki podkreśleniu tych komediowych cech waga sztuki jest na niższej połowie skali. Powiedzmy, że to waga piórkowa teatru – tego pisanego przez wielkie T. Bo to jest rzeczywiście kawał dobrego teatru, z najważniejszymi elementami, które go cechują: pomysłową scenografią, przemyślaną adaptacją tekstu i pełnymi realnych ludzkich cech postaciami. Inaczej mówiąc – znakomitym aktorstwem. Poziom tego aktorstwa podsumował chyba najlepiej sam Jerzy Stuhr: Głupich ludzi mogą grać tylko bardzo inteligentni aktorzy. I takich miałem. Co ciekawe, własnej postaci nie wybija na front. To nie jest widowisko Stuhra-aktora i Stuhr-reżyser jest tego świadomy. Pozwala zaistnieć swoim młodszym, wybitnym kolegom. A ponadto jego wycofanie jest zgodne z rysem psychologicznym postaci męża.
Zdecydowanie najlepszą rolą jest żona. Sonia Bohosiewicz gra ją mocno i śmiesznie, ale nie przekracza cienkiej linii śmieszności. To trudna rola, nie można jej spłaszczyć ani nadmiernie gloryfikować. Ona jest może i głupia, ale jest też całkiem niegłupia. Bohosiewicz interpretuje ją doskonale i to kolejny sygnał, że to jest jedna z najlepszych polskich współczesnych aktorek. Patrzy się na jej postać z politowaniem, może nawet odrazą, ale przede wszystkim z uśmiechem. W ogóle dużo tu humoru w najlepszym sensie – widać, że uśmiech nie opuszczał twórców (Tomasz Kot mówi na przykład, że spektakl opiera się na zwierzętach: kocie i kunie). I podczas grania też to widać. Sonia Bohosiewicz kilkakrotnie gotuje się na scenie, najwyraźniej zaskoczona, jak dobrze brzmią w jej ustach niektóre kwestie. Po wykrzyczanym przez nią tekście Za dobra byłam! wszyscy gotują się tak, że nawet mistrz Stuhr musi zasłonić usta, by nie popsuć przedstawienia. Ta atmosfera jeszcze bardziej działa na entuzjastyczny odbiór „Ich czworga” przez widzów.
To wszystko nie tylko jest śmieszne, ale ma też swój sens. Ja z góry spisałem żonę-idiotkę na straty. Pomyślałem sobie „durna i tyle”, a Mo wczuła się w nią i wyjaśniła mi: to nieważne, że ona jest głupia. Jest niekochana, a jedyne czego pragnie, to miłość. Zachwyciło mnie to. Faktycznie można mieć dla niej więcej współczucia, zwłaszcza gdy się jest kobietą. Fascynujące, jak różnie można interpretować intencje tych samych postaci. To znaczy, że są dobrze przemyślane i przepracowane, a do tego z wielką uwagą zagrane.
Na koniec ważna obserwacja. Drwienie z publiczności jest raczej ryzykownym zabiegiem, a jednak widzowie tłumnie przybywają na ten – rzadko grany ze względu na grafik Jerzego Stuhra – spektakl. Dlaczego drwienie? W ostatniej scenie reżyser znów przeistacza się w postać Madragory, a może raczej siebie samego. I mówi kilka słów wyekstrahowanych z tekstu Zapolskiej: I cóż? (…) trywialne, głupie nic. (…) Tragedia ludzi czworga, która wzbudziła śmiech. Wasz śmiech. Przez półtorej godziny publiczność trzęsie się ze śmiechu, a po tej kwestii zapada całkowita cisza. Na scenie pozostaje jedynie cichy bohater tej historii: dziecko.
„Ich czworo” Gabriela Zapolska
teatr Polonia
reżyseria: Jerzy Stuhr
scenografia: Małgorzata Domańska
obsada: Jerzy Stuhr, Sonia Bohosiewicz, Iga Mencel/Milena Poświatowska, Tomasz Kot, Renata Dancewicz, Iza Kuna, Krystyna Froelich, Wojciech Chorąży



Ach ten Kot, Coraz lepszy 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Otóż to! 😄
PolubieniePolubienie