Siedząc na „Lekcji” Eugene Ionesco w Teatrze Mazowieckim, będziesz się śmiać lub płakać, ale na pewno nie będziesz obojętny. Ten absurdalny tekst ma w sobie więcej sensu, niż może się z początku wydawać.

Byłem zaskoczony, gdy dostałem zaproszenie od Mazowieckiego Instytutu Kultury. Nie wiedziałem, że przy ulicy Elektoralnej, w swojej siedzibie, która przed wojną była szpitalem Świętego Ducha, mają teatr. Okazało się, że sala zwana Teatrem Mazowieckim jest kameralnym audytorium na kilkadziesiąt osób, z odsłoniętą sceną. Ta scena ma niezwykłą formę stalowego kwadratu o boku powiedzmy pięciu metrów, z brzegami wyprofilowanymi jak w brodziku czy płytkiej wannie. Publiczność jest tak blisko akcji, że pada na nią światło skierowane na akcję. Aktorzy są tu wystawieni na nietypowe warunki jeśli chodzi o standardy teatralne – nie da się grać do „czwartej ściany”. Chcąc nie chcąc muszą traktować publiczność jako część spektaklu i zdarza się, że zwracają się z jakąś kwestią wprost do wybranego widza. To sprzyja bezpośredniości przedstawienia i w jakiś sposób pasuje do Lekcji – komediodramatu Eugene Ionesco.
Pochodzący z Rumunii Ionesco tworzył we Francji od lat 50. ubiegłego wieku do swojej śmierci w 1992 roku. Jest uważany za ojca teatru absurdu. Był moim odkryciem z czasów szkoły aktorskiej – dzięki niemu dowiedziałem się, jak zabawnie niedorzeczny, a przy tym dramatycznie ludzki może być teatr. Jego bodaj najsłynniejsza sztuka Łysa śpiewaczka, którą przeczytałem niedługo później, jest tak bezsensowna, jak jej tytuł. Fascynująca pozycja, pod warunkiem, że sięga się głębiej, w intencje bardziej niż w literę tekstu. Lekcji nie czytałem, ale znałem fragmenty z innych wykonań – tym bardziej byłem ciekawy, wybierając się do Teatru Mazowieckiego.
Lekcja to historia perwersyjnego układu między profesorem (w tej roli Wojciech Kalarus) a uczennicą (Karolina Gorczyca), w którym istotną rolę gra „to trzecie”, czyli wtrącająca się we wszystko służąca (znakomita Jadwiga Jankowska-Cieślak). Ten tekst zadaje pytanie o kwestie autorytetu, dominacji, uległości, poniżenia i czerpania z tego wszystkiego osobistych korzyści ambicjonalnych czy nawet seksualnych. Czyli o tym, co siedzi w nas, a co może niechętnie sobie uświadamiamy. W zasadzie najbardziej jest to tekst o stawianiu granic. A najmniej – o uczeniu się czegokolwiek. Ale po kolei.
Puste pomieszczenie, a w nim dziwne, niebieskawe światło i ascetyczna scenografia. Wchodzi profesor – z trudem, postękując, ale dziwnie, jakby przytłaczała go nie tyle choroba, co własna wielkość. Jak gdyby jednocześnie usiłował wzbudzić współczucie i odrazę. To wejście Wojciecha Kalarusa jest wciągające, zastanawiające, niezwykłe i ustawia atmosferę na całą sztukę – już wiemy, że tu nie będzie normalnie. Potem obserwujemy wejście pewnej siebie, może nawet nieco aroganckiej uczennicy. Postać Karoliny Gorczycy od początku rzuca wyzwanie profesorowi: oto jestem, należy mnie podziwiać, mogę uwieść pana profesora, mogę zrobić z panem co chcę, niech pan lepiej będzie grzeczny. Profesor poddaje się jej natychmiast, jak zrobiłoby pewnie większość mężczyzn. Uczennica wodzi go za nos, udowadnia mu, że wcale nie jest taka głupiutka, jak mogłaby się zdawać. To wszystko odbywa się za pomocą zupełnie groteskowych dialogów, w których okazuje się, że uczennica wspaniale dodaje jeden do każdej kolejnej liczby, nie umie za to w ogóle odejmować. To jest tak bezsensowne, że instynktownie doszukujemy się w tym sensu. Profesor szybko połapuje się, że studentka prowadzi z nim jakąś grę, a to przecież on powinien dominować (choć z drugiej strony: dlaczego dominować?). Zaczyna być agresywny. Wysysa z biednej dziewczyny całą energię, aż doprowadza do perwersyjnego końca. Wtedy okazuje się, że to cykl, który powtarza się jak dzień po dniu czy rok po roku. Odbywa się to wszystko w kompletnie absurdalnym obrazku, ale widz jak bibuła wciąga hektolitry bezsensu, żeby wyekstrahować z niego sens. I pewnie każdy odnajduje jakiś własny. Nawet w tym, że studentka bezbłędnie potrafi pomnożyć w pamięci dwie dziewięciocyfrowe liczby. Umie to, bo nauczyła się na pamięć. Pytanie po co. Odpowiadam: po to, że jest praktykiem i kuje wszystko, co jej się może kiedykolwiek przydać, a gardzi profesorską teorią. Ktoś inny odpowie: bo jest kompletną idiotką.
Chciałbym jednak, by znaczenie tych postaci było bardziej uniwersalne. Profesor i uczennica mogliby symbolizować odwieczne ścieranie się pierwiastków męskiego i żeńskiego, teorii z praktyką albo też dobra ze złem. Zabrakło mi tego – oni są po prostu uczennicą i nauczycielem, a przecież w świecie absurdu takie oczywiste, proste skojarzenia nie mają sensu. Ja zaś desperacko tego sensu poszukuję.
W tym całym bałaganie przewija się służąca, najbardziej zastanawiająca postać spektaklu. Początkowo nie wiadomo, czy ona jest sprzymierzeńcem profesora w jego zboczonych metodach, czy może próbuje nie doprowadzić do zła. To pozostaje niejasne do końca, bo do tragedii jednak dochodzi, a ona nie tylko jej nie powstrzymuje, ale przechodzi nad nią do porządku dziennego. Dla mnie ta postać symbolizuje ludzi, którzy boją się stawić czoła złu. I tu dochodzimy do kwestii uniwersalnych. Bo któż z nas potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, co by zrobił, gdyby wokół niego rosło zło? Czy rzuciłbyś się, żeby je powstrzymać? Jeśli każdy odpowiada „tak”, to dlaczego dochodzi do wielkiego zła, takiego jak faszyzm? Kto jest naprawdę odważny i gdzie kończy się odwaga, a zaczyna głupota? Wszyscy w jakimś stopniu pozwalamy na zło. I ono będzie się powtarzać w kółko, jeśli ktoś go nie przerwie, o ile w ogóle jesteśmy w stanie je przerwać. Oto mój sens Lekcji.
Gdy ról w spektaklu jest wyjątkowo mało, muszą być tym lepiej dopracowane. Karolina Gorczyca jako uczennica, która najpierw dominuje nad otoczeniem, a potem nie ma siły mu się przeciwstawić, jest znakomita. Wojciech Kalarus jako profesor, który powinien być mądrością, a raczej niesie szaleństwo, jest równie emocjonujący. Zaś Jankowska-Cieślak jako duch – nie wiadomo czy dobry, czy też zły – mistrzowsko przełamuje akcję i jeszcze bardziej uwydatnia kluczowe pytanie: co tu się do cholery dzieje?! Trudno mówić o życiu ludzkiego ducha w tych postaciach. Raczej o ludzkich wadach, karykaturalnie podkreślonych i wyciągniętych na wierzch. Żałuję, że te postacie nie są bardziej symboliczne, ale z pewnością są świetnie zagrane.
Lekcja powinna czegoś uczyć, a czego uczy Lekcja? Podejrzewam, że każdego czegoś innego, a może zupełnie niczego. Skłania jednak do myślenia, a myślenie jest już celem samym w sobie. Dlatego warto zobaczyć to przedstawienie, tym bardziej, że otoczenie Teatru Mazowieckiego temu sprzyja. Jest tu tak intymnie, tak blisko aktora, tak artystycznie. W granych tu spektaklach występują naprawdę znakomici artyści – poza wymienionymi choćby Wojciech Pszoniak, który ma tu jakiś monodram. Niebawem wybieram się do Mazowieckiego na Małe zbrodnie małżeńskie genialnego Eric-Emmanuela Schmitta. Jestem ciekawy, jak sprawdzi się ten utwór w tym wyjątkowym wnętrzu. Coś mi się zdaje, że Teatr Mazowiecki może się wkrótce stać moją ulubioną sceną w Warszawie.
„Lekcja”, Eugène Ionesco, Teatr Mazowiecki
reżyseria: Katarzyna Michałkiewicz
obsada: Wojciech Kalarus, Karolina Gorczyca, Jadwiga Jankowska-Cieślak
premiera 14.02.2015

Wieki nie byłam w teatrze, dlatego Twoje wpisy czytam z wypiekami na twarzy i przejęciem, prawie jakbym znowu próbowała zrozumieć „Koniec” Warlikowskiego (nomen omen to było ostatnie przedstawienie na jakim byłam, hm). Po Ionesco można się spodziewać wszystkiego, ale na pewno nie normalności. Ma w sobie to coś, że najpierw przyglądasz się z politowaniem (że trochę jakby żenada), potem z zaciekawieniem, a potem pojawia się takie uczucie, jakby mózg zapadał się sam w siebie. Nawet czytając jego sztuki, mam takie wrażenie, że chciałoby się coś powiedzieć, ale jednak te słowa się nie wypowiadają. Teatr Mazowiecki musi robić świetne wrażenie, pamiętam że chyba na podobnej zasadzie jest ustawiona scena w Teatrze Polonia. Podoba mi się to, chociaż być takim widzem, do którego powiedziano coś wprost… ciarki przechodzą po plecach.
PolubieniePolubienie
„Wypiekami na twarzy i przejęciem” – ach, chciałoby się ciągle czytać takie słowa 😉
Co do Warlikowskiego – nie wypowiadam się, nie oglądam, nie lubię muzyki dla muzyków i teatru dla reżyserów. Sztuka powinna być dla ludzi – strawna, intrygująca, nie na siłę. Preferuję prostotę, która oczywiście nie ma nic wspólnego z prostactwem.
Tak, Ionesco jest genialny. Fajnie to opisałaś – dokładnie tak! Po pięciu minutach masz ochotę powiedzieć „noszfmamać, co to?”. Po dziesięciu doszukujesz się czegoś głębiej. I znajdujesz to.
Co do Polonii, masz na myśli małą scenę, tę pod antresolą na której jest bar? Widziałem tam przedstawienie Stanisława Tyma i Zofii Merle, nie pamiętam tytułu, ale było świetne. Jednak główna scena Polonii to duża sala dawnego kina.
Dlaczego ciarki? To jest dopiero przeżycie teatralne! 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Teatr to przecież głównie ciarki! Takie, które pojawiają się też gdy słyszysz naprawdę dobrą muzykę. Efekt instant wywołuje we mnie Susane Bones śpiewającą w Mam Talent. No i Sting. No ale to… Sting. (poza muzyką barokową, którą -kradnąc Twoje określenie – nazwałabym muzyką dla muzyka). Warlikowski prosty nie jest, w dodatku długi (na końcu Końca po prostu zasnęłam…).
Co do Polonii – nie mam pojęcia, być może to Mała Scena, ale na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Siedziałam w pierwszym rzędzie, a aktorzy grali jakieś 2-3 metry przede mną na wysokości może z 30 cm powyżej pierwszego rzędu widowni.
PolubieniePolubienie
Masz rację. Jak są ciary, znaczy że sztuka rusza. Mam na myśli każdą sztukę.
PolubieniePolubione przez 1 osoba