Chyba dopiero wtedy pojąłem o co chodzi w aktorstwie, gdy skumałem, że to, co dzieje się w człowieku, odzwierciedlają jego oczy. Dlatego aktorstwo jest tak subtelną sztuką: nie wystarczy powiedzieć, co postać czuje. Jeśli postać poczuje to naprawdę, emocje ukażą się w jej oczach. Wtedy publiczność to widzi, a raczej wyczuwa. Wtedy już nie trzeba nic mówić i to jest prawdziwe aktorstwo.
Jakiś czas temu przeczytałem „Spóźnionych kochanków” Williama Whartona. To historia o mądrej, świadomej starości. Oczy, a może szerzej: widzenie, zajmują w tej świetnej powieści ważne miejsce. Biznesmen koło pięćdziesiątki, pod wpływem sypania się małżeństwa, przypomina sobie, że tak naprawdę jest w głębi duszy artystą. I wyjeżdża bez grosza przy duszy do Paryża, aby tam wieść życie żula, ulicznego malarza. Wówczas poznaje (nie ma przypadków!) niewidomą starszą kobietę, z którą się zaprzyjaźnia i w konsekwencji związuje. To ona – niewidoma od dzieciństwa, choć chyba z wyboru – uczy go naprawdę widzieć. Nie tylko patrzeć, ale widzieć, dzięki użyciu innych zmysłów niż wzrok. Mirabelle uświadamia Jackowi, a także mi, że widzenie niekoniecznie jest powiązane z oczami.
– Skąd możesz to wiedzieć, Mirabelle?
– Dlatego, że jestem niewidoma? Wiem tak wiele przede wszystkim dlatego, że jestem niewidoma.
Ale w aktorstwie oczy są podstawą. Gdybym był aktorem, miałbym problem, bo jestem krótkowidzem. W filmie, a zwłaszcza w teatrze, bardzo rzadko gra się w okularach. Soczewki kontaktowe są ok, ale wytrawny widz i tak zobaczy, że coś jest nie tak – oczy z soczewkami nie są naprawdę żywe. Wytknął mi to jeden z psorów w szkole, zdaje się Gęsikowski. Może musiałbym nauczyć się udawać ostre widzenie bez wspomagaczy, tak jak John Lennon, który przez pierwsze kilka lat sukcesów Beatlesów nie pokazywał się w okularach. Chyba dopiero w sesji zdjęciowej do „Sierżanta Pieprza”, czyli wiosną 1967 roku, wystąpił w okularach (słynne okrągłe oprawki, znane dziś jako lennonki, były tak naprawdę podejrzane u Johna Sebastiana z zespołu Lovin’ Spoonful).
Być może czasami najlepiej jest być niewidomym, wtedy widzi się rzeczy takimi, jakie są naprawdę, a nie pozwala się oślepić ich wyglądowi.
Czy zwróciliście uwagę, jak często wasz rozmówca nie patrzy wam prosto w twarz? Oczy mu latają we wszystkie strony, ale nigdy nie zawieszają się na waszych oczach. Z reguły wtedy też mówi dużo więcej, niż potrzeba. Moim zdaniem to znamienne. Dzięki szkole aktorskiej skumałem, że tak właśnie robię, i zacząłem z tym walczyć. Teraz wiem, że gdy rozmawiasz z kimś i patrzysz na niego wprost, normalnie, bez ruchu, to nie tylko komunikacja jest lepsza. Z reguły jesteś wtedy też bardziej przekonujący. Nie z każdym to działa, ale warto próbować. Szczególną satysfakcję sprawiają takie rozmowy z kobietami: kompletnie miękną, wiercą się i maleją pod ciężarem twojego wzroku. Wiem od profesjonalnych aktorów, że często korzystają z tego świadomie, może nawet cynicznie, dzięki czemu są wytrawnymi podrywaczami. Uwielbiam niewinnie flirtować, czym czasem doprowadzam Mo do białej gorączki, ale niepozorne zdominowanie rozmówcy może się przydać w wielu sytuacjach. Często robię to jako zadania aktorskie. Podkładam sobie, co moja „postać” ma w danej sytuacji osiągnąć i staram się być całkowicie świadomy swojego zachowania. Gdy raz spróbujecie takiej świadomej rozmowy, raczej już nie wrócicie do machania głową, przesadnych ruchów dłońmi, poprawiania włosów, niespokojnych nóg i tym podobnych. A przede wszystkim: wasze oczy będą skoncentrowane. Bez tego nie ma aktorstwa.
Niewidomi potrafią siedzieć nieruchomo lepiej niż większość ludzi.
Najbardziej aktorski jest bezruch i spojrzenie. Wyobraźcie sobie taką scenę. Pościg. Grupa policjantów goni przestępcę, który jest barczystym chłopakiem o uwodzicielskim uśmiechu albo megaseksowną dziewczyną w obcisłych ciuchach. Tak się złożyło, że ciastek/laska jest bohaterem pozytywnym i musi wyjść z opresji zwycięsko. Uciekając uszkadza jakąś gigantyczną tamę, która rozpada się właśnie w momencie, gdy on/ona znika w jakimś miniaturowym tunelu, prowadzącym go/ją na wolność, a policjanci bezradnie stoją patrząc, jak milion litrów wściekłej wody za chwilę w nich uderzy. Czy myślicie, że będą szaleć z przerażenia, trzymać się za głowy i biegać wokół jak kury? To byłoby zupełnie nieaktorskie, a także pewnie mało ludzkie. Zamiast tego będą stać jak sparaliżowani i, tuż przed zniknięciem wszystkiego pod wodą, kamera zdejmie ich przerażone twarze, bez ruchu wgapiające się w to, co ma nastąpić. Co będzie najważniejsze w tym obrazku? Oczy… wiście!
Jakiś rok temu zaobserwowałem ciekawe zjawisko – wiele ludzi w ogóle pozbawionych jest oczu. Chyba ludzie podświadomie wiedzą, że to, co wyrażają ich oczy, kompletnie ich obnaża. I chowają się. Nie dopuszczają spojrzenia innych do swoich oczu. Bo boją się, wstydzą, krępują. Choć raczej powinienem pisać wszystkie te czasowniki w pierwszej osobie liczby mnogiej. Wszyscy się chowamy. Z wyjątkiem aktorów, którzy, by wyrazić kogoś innego niż są, muszą wywlec na wierzch samych siebie.

Cytaty pochodzą z: „Spóźnieni kochankowie”, William Wharton, 1991
5 uwag do wpisu “Oczy”