„Nie boję się”
To największe z moich niedawnych odkryć. Przeczytałem znakomitą powieść Niccolo Ammaniti pod tym właśnie tytułem. A po książce (do kłębka) dotarłem do filmu, który jest uznany za jedno z narodowych dzieł Włoch. „Nie boję się” w reżyserii Gabriele Salvatoresa opowiada o paczce dziesięcioletnich przyjaciół mieszkających w uroczej wsi na południu Italii. Oraz o tym, jak do ich życia zagląda okrutne życie dorosłych. Film jest arcydziełem, zresztą tak samo jak książka. Nie tylko przez swój pomysł, treść i rozwój wydarzeń. Także dzięki obrazom cudownych, pamiętających rzymskich cesarzy, pagórkowatych pól i muzyce Ezio Bosso i Pepo Schermana. Ale największe wrażenie zrobiły na mnie świetne role dziecięce.
Głównego bohatera gra Giuseppe Cristiano. 10-letni Michele Amitrano (nie angielska „Miszel”, lecz włoski „Mikele”) zajęty jest swymi problemami. Herszt paczki zwany Czachą sieje postrach, nikomu nie wolno się zdradzić z bólem czy smutkiem, bo dostanie wycisk. Każdy chłopak w tym wieku ma takie swoje małe/wielkie problemy. Lecz ni stąd ni zowąd Michele musi się zmierzyć z dorosłym problemem: odkrył przerażającą tajemnicę wioski. W dziurze za opuszczonym domem ktoś przetrzymuje chłopca. Gorzej, że ojciec Michele – czyli największy autorytet i ostateczna wyrocznia w życiu każdego młodego chłopaka – najwyraźniej jest zamieszany w to przestępstwo. Jak zachować się w tej sytuacji? Michele zachowuje się wzniośle, znów wmawia sobie, że się nie boi, ale tym razem nie dotyczy to gówniarskich zawodów przed hersztem bandy albo dziewczyną, ale całkiem dojrzałego życia. Los odpłaca mu się w okrutny sposób. Film i książka opisują to wszystko zachwycająco i przerażająco.
Michele jest doskonałą postacią, ale jeszcze ciekawszy jest ukrywany chłopiec, z którym Michele w końcu się zaprzyjaźnia: Filippo Carducci. Jego rola jest ekstremalnie trudna. Młody aktor (Mattia Di Pierro) musi oddać przerażenie związane z samotnością i oddzieleniem dziecka od matki. Ma za zadanie zagrać wyczerpanego i wymęczonego chłopca, ohydnie ukaranego za niewinność. Jego postać musi nagle wydorośleć w skrajnych warunkach. Jedną z najbardziej poruszających scen w filmie jest ta, gdy Filippo nagle zaczyna płakać i krzyczeć: Jestem martwy, jestem martwy, JESTEM MARTWY! Wolę nie myśleć, jak reżyser musiał przestraszyć tego nieszczęsnego chłopca, że zagrał to tak wiarygodnie. Może i się bał, ale na pewno nie bał się tego zagrać, po prostu to zrobił. Polecam film choćby dla tej jednej poruszającej sceny.
Próbowałem sobie przypomnieć inne ciekawe role dziecięce. Nie jest ich wiele, ale kilka zapamiętałem.
Damian Ul w „Sztuczkach” Andrzeja Jakimowskiego błyskotliwie zagrał bohatera ogarniętego dramatem rozbitej rodziny. Jego gra jest dojrzała i wiarygodna. Trudno oczekiwać, że 10-latek nagle zacznie robić rzeczy, które robią ludzie po pięciu latach wyczerpujących studiów aktorskich, na które przyjmuje się ściśle wyselekcjonowanych adeptów. A jednak gra, bez strachu. Nie wiem jak to zrobiono, ale ten chłopak najwyraźniej po prostu jest sobą. Jestem przekonany, że to reżyser umiał go pokierować. A może po prostu obserwował z kamerą jego naturalne zachowanie? Jakkolwiek było, efekt jest niesamowity.
Zawsze wydawało mi się, że bardzo młodzi aktorzy narażeni są na ryzyko zaszufladkowania. Faktycznie chyba niewiele ludzi zostaje aktorami mimo aktorskiej przygody w młodym wieku. Ze znanych kojarzą mi się tylko Leonardo diCaprio (genialna rola w „Co gryzie Gilberta Grape’a”, a potem – wiadomo) i Natalie Portman (mistrzowska Matylda w „Leonie Zawodowcu”). Nasuwa się pytanie, czy byliby równie znanymi i dobrymi aktorami, gdyby ich życie potoczyło się inaczej? Oczywiście przypadki nie istnieją – tak musiało się ich życie potoczyć i już. Po prostu nie bali się swojego przeznaczenia.
Zacząłem sobie przypominać polskie role dziecięce. Ze znanych ludzi pamiętałem tylko Filipa Łobodzińskiego (nastoletni potwór Antoś z „Poszukiwanego, poszukiwanej”, dziś znany dziennikarz, tłumacz hiszpańskiego i angielskiego) i Alicję Bachledę-Curuś (Zosia w „Panu Tadeuszu” Wajdy, później mniej lub bardziej wiadomo). Ach, no i braci Kaczyńskich. A czy wiedzieliście, że dziecięcym aktorem był sam Marek Kondrat („Historia żółtej ciżemki” Sylwestra Chęcińskiego)?
Przypomniałem sobie „Patriotę” z Melem Gibsonem. Gibson grał tam mężczyznę z wielką rodziną, dziewięciorgiem czy dziesięciorgiem dzieci, od dorosłych chłopaków bo pięciolatkę. Były żołnierz odchodzi na zasłużony odpoczynek i prowadzi dom samotnie. Wzbrania się przed wyruszeniem na wojnę do momentu, gdy armia zabija mu syna, a porywa drugiego. Wtedy uzbraja najstarszych synów z pozostałego potomstwa i wykonuje brawurową akcję uwolnienia ich starszego brata. Okrutne to, ale wiarygodne jak cholera. Role dziecięce są w tym filmie niezwykle ważne. Rozmowy Gibsona z dziećmi są poruszające i różnią się w zależności od tego, czy rozmawia z synem czy z córką i w jakim wieku to dziecko jest. Najbardziej niesamowita jest scena z najmłodszą córką, Susan. Dziewczynka nie odpowiada na „do widzenia”, bo nie godzi się na odjazd ojca, w końcu puszcza się za nim biegiem i krzyczy: „Co mam powiedzieć? Powiem wszystko co chcesz, tylko żebyś nie odjeżdżał”. Ryczę za każdym razem, kiedy widzę ten fragment. To jest zagrane po prostu niewiarygodnie. Ona bełkocze przez łzy, jest kompletnie zdesperowana, żeby tylko nie wydarzyło się najgorsze. Ona się boi tylko jednego. Nie wojny, śmierci najbliższych członków rodziny, głodu, bólu, samotności. Dla niej najbardziej przerażającą rzeczą na świecie jest wyjazd ojca. Rolę Susan zagrała 7-letnia wówczas aktorka o polskim nazwisku: Skye Bartusiak.
W tym filmie zaobserwowałem pewną zastanawiającą i okrutną prawidłowość, o której napiszę innym razem.