„Sin City 2. Damulka warta grzechu”

sincity
Rys. Frank Miller
Niniejszy tekst powstał w wyniku współpracy z magazynem HIRO

Jak pisać o najnowszym dziele Roberta Rodrigueza i Franka Millera? Jak je sklasyfikować? Kryminalny dreszczowiec w stylu neo-noir z elementami fantastyki i filmu rysunkowego? Czy może: koncert wizualno-emocjonalny, łechtający nasze najgłębsze ludzkie potrzeby obcowania ze złem? A może: adaptacja komiksu, równie wysmakowana wizualnie? Każdy wybierze co chce. Można dodać jedynie, że to rozrywka równie dobra, a przy tym dziwna, co inne filmy Rodrigueza, na czele z „Maczetą” i „Od zmierzchu do świtu”. Chodzi o ten zastanawiający rodzaj rozrywki, w którym (nomen omen) rozrywani są ludzie na strzępy. Odbywa się to z charakterystycznym przymrużeniem oka i wszyscy są zgodni, że jest w tym kawał dobrej sztuki.

„Sin City – Damulka warta grzechu” to była najbardziej wyczekiwana premiera sezonu. Po pierwsze czas wyczekiwania: aż dziewięć lat. Po drugie wyjątkowość materii: kultowy komiks, zekranizowany przez jednego z najdziwniejszych i jednocześnie największych reżyserów Hollywoodu. Po trzecie wreszcie: czy zdoła osiągnąć, a może przebić, poziom pierwszego filmu? Oczekiwania były ogromne, ale równie wielki jest kredyt zaufania, jakim cieszą się twórcy. I cała budowana od miesięcy otoczka postawiona jest na najwyższym poziomie. Na przykład to jest pierwszy film od miesięcy, który zrobił na mnie wrażenie tłumaczeniem tytułu. Nieprzetłumaczalna dwuznaczność angielskiej „A Dame to kill for” została w polskiej wersji bardzo sprawnie zinterpretowana. Zbyt wiele filmów sprawia wrażenie, jakby polski tytuł nadał im ktoś, kto widział jedynie zwiastun lub przespał połowę projekcji. Albo po prostu niezbyt rozumiał co widzi! Dziwne, bo mamy setki znakomitych tłumaczy, którzy potrafią oddać nie tylko sens tekstu, ale także jego poetykę. Tu wreszcie to się udało.

„Damulka warta grzechu” warta była czekania dziewięć lat. Jest równie dobra, a może lepsza, niż pierwszy film z 2005 roku. Także jest pełna zdystansowanej przemocy, przerysowanych scen walki, symbolicznie białej krwi, buchających męskich mięśni i smakowitych kobiecych ciał. Ale choć pierwsza część opowiadała głownie o mężczyznach, „Damulka…” skupia się na kobietach. Zarówno tych złych, jak i tych dobrych. Oczywiście najważniejszą z nich jest Ava Lord (Eva Green), głęboko wyryta w pamięci dzięki komiksowi. Wokół tej postaci zbudowana jest większość fabuły filmu i… nie da się ukryć, to mistrzowska adaptacja. Ale w osi filmu jest więcej damulek. Nieobecna w komiksach, a znana z filmu Nancy Callahan (Jessica Alba) wciąż tańczy w swojej ukochanej spelunie. I wciąż, od czterech lat, odwiedza grób Johna Hartigana (Bruce Willis). I to właśnie on pośmiertnie przychodzi jej z pomocą, gdy wreszcie zyskuje możliwość zemszczenia się na senatorze Roarku (Powers Boothe). Roark z kolei stanowi epicentrum świetnej opowieści o hardym pokerzyście Johnnym (Joseph Gordon-Levitt). Oto postać wypełniona ludzkim dramatem – chłopak, który poświęca wszystko dla obranego przed laty zamiaru. Wie, że będzie musiał zapłacić najwyższą cenę, ale osiąga cel.

Wszystkie te historie przenikają się tak, jakby Johnny potasował karty wyrwane z komiksów Franka Millera. Robert Rodriguez zainteresował się dziełem Millera właśnie ze względu na porywające rysunki. Wiedział, że jeśli zrobi się to dobrze, będą miały ognisty efekt w kinie. Tak właśnie było: niezwykłe głęboko czarne sceny, nawiązujące do stylistyki Noir z lat 40., sprawiały, że miliony ludzi wychodziły z kin zszokowane. Czegoś takiego nikt dotychczas nie widział! To było nie lada wyzwanie dla reżysera. Twórca komiksu wiedział, że niełatwo będzie przenieść jego wyrafinowany czarno-biały rysunek na obraz filmowy. Być może dlatego długo był przeciwny sprzedaży praw do zekranizowania komiksu. Robert Rodriguez miał na to pomysł: pomogła mu technika cyfrowa, w której jest mistrzem (własnoręcznie robi postprodukcję w swoim studiu).

Nowa część musiała być równie dobra wizualnie. I jest lepsza! Dlaczego? Prawdopodobnie ze względu na wyidealizowany obraz kobiety – jako ogółu płci pięknej, z jej świadomym i bezlitosnym traktowaniem samej siebie. Jestem pewien, że nie tylko mężczyźni z rozkoszą obejrzą ten film po raz drugi i trzeci. Zrobią to także kobiety. Przyjrzą się ciału Evy Green (przepraszam, Avy Lord) po to, by z rozczulającą wściekłością uznać je za ideał. Ale obraz to niejedyny wyjątkowy element „Damulki wartej grzechu”. Rodriguez wie, że nawet najlepszy film jest nic niewart bez dobrej muzyki. Dlatego skomponował ścieżkę dźwiękową do filmu wraz ze stałym współpracownikiem, kompozytorem Carlem Thielem. A do zaśpiewania utworu przewodniego zaprosił samego Stevena Tylera z Aerosmith – mocne uderzenie! Kolejnym powiązaniem muzycznym jest Lady Gaga, ale tu już nie jest tak różowo. Gaga gra zupełnie niezauważalną rolę, stanowi tylko chwyt pod publiczkę i udowadnia, że jest kuriozalnym produktem popkultury.

„Damulka warta grzechu” z nawiązką spełnia pokładane w niej nadzieje. Oczywiście pod warunkiem, że idzie się do kina z odpowiednim nastawieniem, dystansem i raczej bezkrytyczną zgodą dla wszechobecnej śmierci. Bo jeśli potraktuje się „Damulkę…” jak czarno-biały symbol, rodzaj sztuki wizualnej, w której przemoc jest na porządku dziennym, to nie można jej uznać za złą. Jest bardzo dobra. Jest warta śmierci. Jest warta zabijania. Jest warta pójścia do piekła. Amen. 

Recenzja ukazała się w magazynie HIRO 10/2014

Jedna uwaga do wpisu “„Sin City 2. Damulka warta grzechu”

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s