
Uświadomiłem sobie, jak różnie może być pojmowane piękno.
Ostatni tydzień czerwca spędziłem z Mo i dziećmi na pięknych wakacjach nad morzem. Niewiele oglądaliśmy telewizji, ale zapadły mi w pamięci dwie rzeczy, które widzieliśmy. Pierwsza to niezwykły, wzruszający i zabawny film. Piękny. A druga to gala Miss Polski. Niepiękna.
Najpierw o tym drugim widowisku.
Widowisko to w sumie dobrze powiedziane. Było to widowisko galopującej żenady i wcale nie chodzi mi o te biedne, głupie dziewczyny. A przynajmniej nie tylko. Ale dobrze, zacznijmy od nich. Sfora klaczy polskich o spojrzeniach potulnych idiotek. Szukałem choć jednej, która miałaby w sobie coś interesującego, coś w oczach, na czym można zawiesić wzrok i coś poczuć w piersi. Chodzi mi o to ukłucie, gdy się widzi naprawdę zjawiskową kobietę. Ok, wszystkie miały cycki na miejscu, dupkę i tak dalej, tylko co z tego? Żadna z nich nie była interesująca. Żadna nie była naprawdę piękna. Wszystkie miały spojrzenie zdradzające iloraz inteligencji na poziomie muszki owocówki. Co potwierdziło się, kiedy zauważyłem, że wszystkie godzą się na określenie „prezentacja dziewczyn”. Nie przeszkadzało im, że traktują je jak zwierzęta tuczne na wiejskim targowisku.
Ale tak naprawdę nie one były najgorsze. Można je jakoś zrozumieć, chcą w ten sposób wybić się ze swoich podkarpackich wiosek. Naprawdę to kumam. Gorsze było otoczenie. Amfiteatr, w którym „gala” się odbywała, nadawał się co najwyżej na pokaz one-man-show. Gdy na scenę weszły wszystkie panienki, przypominały raczej stłoczone stado owiec, a nie szprychy na wybiegu. Potem okazało się, że to nie one są tu najważniejsze: odbyło się przedstawienie sponsorów. Czyli hordy tłustych buców, zajętych marzeniami o wyruchaniu tej czy innej miski, oraz garstki podstarzałych piękności: żon prezesów, które szczerzyły wysolarowane ryje do kamer, a przy tym dyskretnie prezentowały drogą biżuterię, która ani odrobinę nie czyniła ich piękniejszymi. Prowadzący, swoją drogą dwoje sympatycznych ludzi, robili co mogli, by impreza wyglądała profesjonalnie. Ale wyglądała tak, jak powstała. Tanio.
Piękna było w tym tyle, co kot napłakał.
Mniej więcej tego samego dnia obejrzeliśmy zupełnie niezwykły film, wyprodukowany i w większości zagrany przez Morgana Freemana. Był dość krótki, niecała godzina, a może po prostu tak nas wciągnął, że nie zauważyliśmy, ile czasu minęło. Ten film to „10 Items or Less”, przetłumaczone jako „Dwa światy”.
Zanim zacznę się rozpływać, popsioczę chwilę na ten polski tytuł. Kurwa, o co chodzi?! To już któryś raz, gdy widzę zupełnie idiotyczne tłumaczenie tytułu filmu. Czy tym nie powinien się zajmować ktoś mądry, tak samo jak całym tłumaczeniem? Jaki jest sens wyświetlania w telewizji (czy też dystrybucji w kinach) inteligentnego filmu, nakręconego dla ludzi myślących i wrażliwych, jeśli nadaje mu się zupełnie pozbawiony poetyki tytuł, który tłumaczy wszystko jak debilowi? Dlaczego nie dodano jeszcze podtytułu „Znany aktor wychodzi ze swojego świata gwiazdy, by poznać świat zwykłych ludzi”?
Ale sam film jest absolutnie cudowny. Morgan Freeman gra tu samego siebie. W pierwszej scenie jedzie nie wiadomo dokąd, z chłopakiem, którego chyba przed chwilą poznał. Pracuje nad rolą i najwyraźniej potrzebuje do niej spotkań z „normalnymi”, przeciętnymi ludźmi. Ta jedna scena jest tak śmieszna, że może służyć za cały film.
Później aktor trafia do supermarketu, gdzie przygląda się ludziom. Pracują tam naprawdę specyficzne jednostki, rozbrajająco zabawne. Szczególnie podoba mu się młoda kobieta pracująca na kasie „do 10 artykułów”, grana przez Paz Vegę. Piękna! Wcale się nie dziwię, że Freeman postanowił się zaprzyjaźnić z tą cudną istotą. Raczej nie dlatego, że jest piękna zewnętrznie, ale dlatego, że sprawia wrażenie pięknej i wartościowej w środku. W wyniku zbiegu okoliczności (mając na uwadze, że przypadki nie istnieją) kasjerka podrzuca go do miasta swoim zabawnym, starym, żółtym hatchbackiem. Po drodze poznają jej byłego męża, któremu ona sklepuje mordę. Oraz wychodzi na jaw fakt, że kasjerka ma tego dnia rozmowę o pracę, a zmotywowana raczej nie jest.
I tu jest cała historia. Morgan i Paz zaprzyjaźniają się, bo dziewczyna potrzebuje wsparcia duchowego i odbudowy (a może wybudowania od nowa?) wiary w siebie. A on potrzebuje odnalezienia się w życiu zwykłych ludzi: kupowania w sklepie odzieżowym, zmagania się z drobnymi przeciwnościami losu. Oboje potrafią sobie to wzajemnie dać. I dają.
Jego oddalenie od normalnego życia to kolejna cecha schizofreniczna aktorstwa. Z jednej strony musi dobrze znać życie, żeby potrafić je odwzorować, a z drugiej strony jako artysta jest daleko od tego życia. Tym bardziej, że odniósł sukces i żyje w hollywoodzkiej enklawie. Kasjerka jest kompletnie inna, dzięki czemu pokazuje mu życie od strony, którą zdążył zapomnieć. Cały czas myśli jak kobieta, praktycznie, myśli planem dnia, myśli zegarkiem. Zaś on cały czas rozumuje „inaczej”, jak ciekawe świata dziecko, jak artysta. W pierwszej scenie mówi do chłopaka-kierowcy: „Nie należy grać w sposób oczywisty. Zawsze trzeba się iść głębiej.”
Ale to przekonanie sprawia, że umie wpłynąć na dziewczynę. Pracuje nad jej wiarą we własne możliwości:
On: Na jakie stanowisko aplikujemy?
Ona: Sekretarki.
On: Menedżera biura.
Ona: Sekretarki.
On: Ta sama robota, wyższa płaca.
Każe jej prostować plecy, wyszorować samochód, a przede wszystkim odgania od niej myśl, że sama jest winna za zdrady i emocjonalny sadyzm męża. Uśmiech Freemana, zaraźliwa wręcz afirmacja życia sprawia, że nie można się nie wzruszyć. Podobnie jego zabawny egocentryzm, podsycany przez fanów, których spotyka na każdym kroku. Dla mnie to śmieszne, wzruszające, motywujące. Piękne.
Ten obraz przypomniał mi inny film z Morganem Freemanem, a mianowicie „Book of Eli”. [Miły Czytelnik zwrócił mi uwagę, że w tym filmie występuje Denzel Washington, a nie Freeman. Najmocniej przepraszam!] Pozornie bardzo się różni, bo to pełnoprawny film akcji, w dodatku w konwencji thrillera S-F z elementem horroru. Na końcu jednak okazuje się, że ma bardzo pozytywny przekaz, podobnie jak „10 Items…”. Nie będę zdradzał puenty, wspomnę tylko, że Eli jest obarczony wielkim ciężarem osobistym i nie mniej ciężką misją. Którą zresztą obrał sobie sam. Bardzo piękne i motywujące, pod warunkiem, że odsieje się akcję, ponurą wizję przyszłości oraz zabijanie i żarcie ludzi. Polecam!
W „10 Items or less” jest bardzo dużo piękna. Niezależnie od polskiego tytułu. Przekonajcie się.
Bardzo ciekawy wpis tylko…. w „Book of Eli” gra Denzel Washington, a nie M. Freeman 🙂
PolubieniePolubienie
Naprawdę? Hehe, to przepraszam! A jednak skojarzyło mi się. 😀
PolubieniePolubienie
Ja także przeczytałam z zainteresowaniem.
W wolnej chwili na pewno tu wrócę żeby przejrzeć inne wpisy .
Pozdrawiam serdecznie 😉
PolubieniePolubienie
Dzięki, zapraszam!
PolubieniePolubienie