„Song from the forest”

songfromtheforest_1

Recenzja filmu
Polski tytuł: Uciekinier z Nowego Jorku

Ten post jest wynikiem współpracy z miesięcznikiem HIRO

Ten paradokument opowiada o Amerykaninie, zajmującym się nagrywaniem muzyki etnicznej. Louis Sarno trafił do osady ludzi Bayaka, zamieszkujących tropikalne lasy Republiki Środkowoafrykańskiej, w latach osiemdziesiątych. Tak pokochał wyciszony i bliski naturze tryb życia radosnych Pigmejów, że został na dłużej. Ożenił się z autochtonką, ma z nią syna, nauczył się mowy Baka i mieszka w lesie do dziś.

Piękna to historia, tylko nie do końca wiem po co.

Louis Sarno rzeczywiście sprawia wrażenie ciekawego człowieka. Wydaje się, że większość życiowej mądrości zdobył w afrykańskim lesie, wśród prehistorycznej kultury. Mówi dużo o wyciszeniu, spokoju i wartości życia. Niektóre jego wypowiedzi faktycznie zasługują na oprawienie: Rzeczy, które zachodni ludzie robią na co dzień, nie mają wiele wspólnego z życiem. Nie są im naprawdę potrzebne. Albo: Gdy siedzisz tak w lesie, bez ruchu, rzeczy zdarzają się wokół ciebie. Nie spotykasz ich, to one spotykają ciebie, ty tam już jesteś.

Narracja prowadzona jest przez bohaterów: Louisa, jego żonę i przyjaciół z wioski oraz z USA. Więcej jednak mówią obrazy – żałuję, że otrzymałem z redakcji bardzo niskiej jakości kopię, w HD wyglądałoby to wspaniale. A jeszcze więcej mówi muzyka: średniowieczne chorały europejskie (pasja Louisa) i przepiękna muzyka, która towarzyszy ludziom Bayaka cały czas. Grupowe śpiewy polifoniczne, improwizowane rytmy… Młodzi chłopcy, którzy idą się popluskać w jeziorze, uderzają rytmicznie wodę – takiej muzyki nie słyszałem nigdy. Wzruszające, jak podczas grania krzyczą do siebie: „To trudne!”.

I właśnie ta muzyka jest najważniejszym elementem filmu. Dlatego pomysł na tłumaczenie tytułu uważam za absurdalny. Po pierwsze nigdzie nie jest powiedziane, że Sarno rzeczywiście pochodzi z Nowego Jorku. Ale nawet jeśli tak jest, to czemu rezygnować z poetyckiego tytułu w rodzaju „Pieśń z lasu”? Rozumiem, że chodzi o zachęcenie widzów magicznym słowem „niujork”. Ale po co, skoro „miejski” widz nic w tym filmie nie znajdzie dla siebie? Chyba dystrybutor chce zabić ten obraz na samym starcie. Podobnie kuriozalne wydaje się podkreślanie, że w filmie występuje Jim Jarmusch. Faktycznie występuje: mówi wątpliwej wartości zdanie na temat Apartheidu w dzisiejszej Ameryce.

Sarno zabiera swojego syna, 13-letniego Samediego, do USA. Spełnia w ten sposób daną przed laty obietnicę, a jest to emocjonujący wyjazd zarówno dla syna, jak i jego samego. Oglądamy ich spotkania z przyjaciółmi Louisa i kilka scen jest tu faktycznie przejmujących: namowy Samediego, by ojciec kupił mu prawdziwy pistolet, albo strach Louisa przed zabawami syna w domu brata. Ale co z tego, skoro z tych wątków nic głębszego nie wynika?

Wiele w tym obrazie widzę piękna. Zupełnie niewiarygodnej urody las tropikalny. Uśmiechnięte twarze szczęśliwych ludzi tak odległych nam kulturowo, a jednak tak bliskich. Niezwykłą opowieść o bogu Moaka. Przepiękną, improwizowaną muzykę zagraną na czymkolwiek. Ale zbyt dużo mi brakuje: czemu nie przeciwstawiono spokoju ludzi Bayaka politycznym niepokojom, które trawią Republikę Środkowoafrykańską od dziesięcioleci? Dlaczego ledwie przeleciano nad największym problemem Pigmejów, czyli wycince lasów tropikalnych? Dlaczego nie pokazano przemiany chłopca pod wpływem wizyty w USA, bo taka niewątpliwie musiała mieć miejsce? Jakie znaczenie ma scena, w której Sarno dowiaduje się, że choruje na zapalenie wątroby?

Rozumiem, że reżyser nie chciał porzucać dokumentalnej konwencji, skoro fabuła na podstawie historii Louisa Sarno już powstała („OKA!” z Krisem Marshallem). Ale czemu nie ciągnie wątków, które mogłyby naprawdę wstrząsnąć? W dodatku nie mogę się powstrzymać przed komediowymi skojarzeniami. Na przykład moment, w którym Sarno opowiada, że po klilkumiesięcznym pobycie w buszu przypadkiem dowiedział się z radia o upadku Związku Radzieckiego. Parsknąłem śmiechem, bo skojarzyło mi się to z mało znanym skeczem Kabaretu Dudek, napisanym przez Stanisława Tyma: Na grzyby. Albo gdy syn Louisa pierwszy raz widzi otwarte morze, przed oczami stanęła mi scena z „Seksmisji”, gdzie Stuhr i Łukaszewicz wychodzą na plażę z namiotu udającego zaciemnioną Ziemię. Takie skojarzenia dowodzą, że kompletnie się nie mogłem skupić na treści filmu, a to zarzut do reżysera.

Oceniam na 4/10 za wspaniałą muzykę i piękne obrazy. Ale i tak ta recenzja mogłaby zamknąć się w jednym zdaniu: propozycja dla fana National Geographic.

Recenzja ukazała się w magazynie HIRO www.hiro.pl

songfromtheforest_2

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s