„Jaskółka” Bartosza Warwasa bezlitośnie rozlicza się z naszymi narodowymi symbolami. Ale to nie tylko rzewne wspomnienie rzeczywistości „za Gierka”. To przede wszystkim znakomita historia.
Ten post jest wynikiem współpracy z miesięcznikiem HIRO
„Jaskółka” jest debiutem Bartosza Warwasa, jego pracą dyplomową i jednocześnie drugim pełnometrażowym dyplomem w historii łódzkiej filmówki. Pierwszym był film dyplomowy Jerzego Skolimowskiego, co musi wywierać sporą presję. Ten film znosi ją bez mrugnięcia.
Tytułowa Agnieszka Jaskółka wraca do rodzinnego miasta, by po latach spotkać się z ojcem. To dla niej podróż do przeszłości i w głąb siebie. Po kolei przypomina sobie szczęśliwe i dramatyczne przeżycia z dzieciństwa. Jej opowieść zbudowana jest w oparciu o wydarzenia ważne dla niej i jednocześnie w jakiś sposób kluczowe dla naszej narodowej pamięci: występ Stana Borysa w Opolu, zwycięstwo polskiej drużyny piłki nożnej, pontyfikat Jana Pawła. Te wydarzenia są pokazane obiektywnie, ale jednak znajdują się na krawędzi prześmiewania. Nawiązań religijnych jest pełno. Moim zdaniem to świetny zabieg – ojciec udający Jezusa, jego „ewangelia według Jaskółki” czy posiłek wielkanocny przywodzący na myśl ostatnią wieczerzę są tak grubymi nićmi szyte, jak egzaltowana jest nasza religijność. Ten cel usprawiedliwia przerysowane środki.
Obraz sprawia bardzo dobre artystyczne wrażenie. Bo nie ma na celu tylko rozliczenia się z naszymi narodowymi fobiami i podnietami. To przede wszystkim dobra historia: o niezrozumieniu, braku miłości, ludzkim okrucieństwie i życiowych wyborach, z mocnym wątkiem kryminalnym w tle.
Film rozpoczyna się dość magiczną sceną rozmowy młodego robotnika ze starym żulem-prorokiem, która pełni rolę inwokacji, czy może wręcz Księgi Rodzaju. Zwraca uwagę szaro-czerwone zabarwienie, jakby mające nas przenieść do Polski lat 70. Rzeczywiście, moje pokolenie tak wspomina Polskę swojej młodości: szaro, buro, ale pięknie. Później dochodzi coraz więcej wątków fabularnych, które gdzieś w połowie filmu składają się w jedną całość, i to dość przerażającą. Jednak gdy masz już pewność, że wszystko jest jasne, film kończy się znakiem zapytania. To ogromny plus scenariusza.
Reżyseria poprowadzona jest cienką linią. Lekkie, pozostawione bez komentarza sceny końcowe dopełniają dzieła, które zamyślili scenarzyści: widz pozostaje w fotelu ze swoimi przemyśleniami, skołowany. I ostatnią rzeczą, którą słyszy, jest „Amen” z zamykającego film „Stabat Mater” w kompozycji Vivaldiego, co jest świetną klamrą pseudoreligijnego tematu filmu.
Jeśli chodzi o aktorstwo, moją uwagę zwróciła rola Pauliny Kupisz jako 8-letniej Agnieszki. Ta dziewczynka chyba jakoś intuicyjnie pojęła, że w aktorstwie mniej znaczy więcej. Brawo, wreszcie doskonała polska rola dziecięca! Dorosła Jaskółka (Ewa Kustusz) jest wielowymiarowa, czuje się w niej jakąś tajemnicę, której do końca nie wyjawia. Już jedna z pierwszych scen, w których bezpardonowo ruga taksówkarza, zwraca uwagę na tę postać. Warto wspomnieć, że Ewa Kustusz gra jeszcze jedną rolę – własnej matki. To zupełne przeciwieństwo dorosłej Agnieszki i prawdopodobniej najbardziej dramatyczna postać filmu. Zaangażowanie tej samej aktorki do roli matki i córki odczytuję jako zamierzoną klamrę i drugie dno fabuły: jak daleko naprawdę pada przysłowiowe jabłko od jabłoni?
Mogę się jednak przyczepić do Zdzisława, czyli ojca (Marcin Włodarski). Za młodu jest rewelacyjny, pełen sprzeczności, pociągający i odstręczający zarazem. Ale jako starszy pan zupełnie mnie nie przekonał. To chyba kwestia zbyt dużego rozdźwięku między tym jak zachowuje się ojciec kilkuletniej bohaterki (chory z ambicji, pozbawiony dystansu do siebie, koszmarnie agresywny), a zachowaniem starszawego świra (nadal oderwany od ziemi, ale pogodzony z życiem, flegmatyczny, skory do pojednania). Rozumiem, że tak zmieniają go dramatyczne wydarzenia, które sam inicjuje, ale co pozbawiło go buchającej wcześniej agresji?
To jednak niewielki zarzut w porównaniu z tym, co zasiał we mnie ten obraz. Pozostałem z pytaniem: czy Jaskółka przyjechała do ojca po 15 latach, by go odwiedzić? Pogodzić się? Prosić go o pomoc? Czy może jednak z żądzy zemsty?
Recenzja ukazała się w czerwcowym HIRO. Aby przeczytać ten numer, kliknij tutaj