Wiele lat później, gdy zmarł Gabriel Garcia Marquez, przeczytałem kolejny raz „Sto lat samotności”. Pamiętałem dobrze mgliste, gorące Macondo. Ale dopiero teraz zrozumiałem, że ta książka tak naprawdę mówi o pamięci.
Pamięć działa dziwnie. Mam straszliwy problem z zapamiętaniem podstawowych rzeczy, na przykład ile w sklepie powinien kosztować ten czy inny produkt. Z kolei gdy w radiu leci piosenka, której nie słyszałem kilka lat, potrafię śpiewać ją niemal słowo w słowo. Pod warunkiem – i to jeszcze dziwniejsze – że jest po angielsku.
W „Stu latach samotności” pamięć jest szczególna, bo jakby ponad ludźmi przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dlatego ostatni Aureliano spędza samotne miesiące na studiowaniu starych pergaminów, aż w końcu je odczytuje. Podobnie jego prapradziad Jose Arcadio Buendia – ten sam, który założył Macondo i ten sam, który skończył przywiązany do słupa – poświęca całą swoją energię na wykonanie fotografii Boga i inne zbędne czynności. A pułkownik Aureliano Buendia latami wytapiał pięć rybek ołowianych tygodniowo, tylko po to, by je później przetopić na kolejne rybki. Ta mordercza, samotna praca bez celu zadziwiała osoby, które do rodu Buendiów wchodziły z innych rodzin. I w jakiś sposób mi to przypomina moje siedzenie po nocach nad blogiem, gdy mógłbym przytulać się do ukochanej.
„To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać z kawą i zrobić kawę z mlekiem”
U wylotu drogi z moczarów umieszczono napis: „Macondo”, a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy: „Bóg istnieje”.
Takie tabliczki pisał Jose Arcadio Buendia w okresie plagi bezsenności, jaka nawiedziła miasteczko i powodowała, że mieszkańcy zapominali podstawowych czynności. Ten zabawny fragment to typowy przykład realizmu magicznego, którego tak pełno w „Stu latach samotności”. Ale czy to tak bardzo nierealne? Przecież ciągle zapisujemy nawet najprostsze rzeczy na kartkach, w kalendarzach, aplikacjach w telefonie i innych narzędziach poszerzających naszą pamięć. Nie pamiętam już czasów, gdy nie miałem kalendarza zsynchronizowanego ze wszystkimi komputerami i telefonami w rodzinie. I nie wyobrażam sobie życia bez tego.
Urszula opierała się starości nawet wtedy, gdy straciła rachubę swoich lat (…) Kiedyś Fernanda przewróciła do góry nogami cały dom szukając zgubionej obrączki, którą Urszula znalazła w sypialni na półce dzieci. Po prostu kiedy inni chodzili nieuważnie tu i tam, ona pilnowała wszystkich swoimi czterema zmysłami, żeby nigdy jej nie zaskoczono. I po jakimś czasie odkryła, że każdy z członków rodziny codziennie, nie zdając sobie z tego sprawy, powtarza tę samą trasę, te same czynności i niemal te same słowa o tej samej godzinie. Tylko zmieniając cokolwiek w tej drobiazgowej rutynie narażali się na niebezpieczeństwo zgubienia czegoś. Toteż usłyszawszy, że Fernanda zgubiła obrączkę, Urszula przypomniała sobie, że jedyną jej odmienną czynnością tego dnia było wystawienie na sionce materaców dzieci, bo Meme poprzedniej nocy znalazła pluskwę. Ponieważ dzieci asystowały przy robieniu porządków, Urszula pomyślała, że Fernanda położyła obrączkę w jedynym miejscu, do którego nie mogły sięgnąć – na wysokiej półce.
Czy to nie rewelacyjny fragment? Pamięć może nam ułatwić dużo więcej w życiu, niż się wydaje! Niezwykły dar pamięci to cecha, której zazdroszczę Mo. Pytam ją dosłownie co chwilę, gdzie jest to czy tamto. Ona odpowiada: „dokładnie tam, gdzie położyłeś”. Pamięta za mnie i za każdego innego domownika nawet te sprawy, które jej nie dotyczą. Podobny dar dostała po niej Ida, co bywa dla nas problemem wychowawczym: potrafi nas złapać na każdej niekonsekwencji.
(…) wyobrażał go sobie w golfie, który zdejmował dopiero, gdy kawiarnie na Montparnasse zaczynały wypełniać się parami wiosennych zakochanych, śpiącego w dzień, by oszukać głód, a piszącego w nocy, w pokoiku cuchnącym gotowanymi kalafiorami, gdzie miał umrzeć Rocamadour.
To zupełnie niesamowita historia dotycząca pamięci. Czytam Marqueza i nagle widzę: Rocamadour. Mój mózg na sekundę wpadł do czarnej dziury: Ro… Roca… JEST! „Gra w klasy”! Książka, na którą trafiłem mając jakieś 13 lat i pochłonąłem niezbyt rozumiejąc. Ale zapamiętałem jej niezwykły, dekadencki klimat: ciemny, szary Paryż, niewyraźny od dymu papierosowego. Ludzie zafascynowani sztuką i literaturą, tak bardzo, że ważniejsze dla nich były filozoficzne rozmowy, niż opieka nad noworodkiem. Dziecko umiera tylko dlatego, że rodzice zapomnieli o nim w pijacko-intelektualnym rauszu.
Takie rzeczy kształtują na całe życie. Moja Mama podrzucała mi takie literackie kąski, a teraz sama jest obrazem w mojej pamięci. Na płycie grobowej wypisane zostało to wszystko, co o nim wiedziano: MELQUIADES. Często się zastanawiam, czy dostatecznie pamiętamy o ludziach kiedyś nam bliskich, którzy umarli. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Ciąg dalszy nastąpi!
Czytając „Sto lat samotności” bardziej skupiłam się na śledzeniu kolejnych pokoleń, a przecież są one związane właśnie z pamięcią! Niby taki oczywisty fakt, ale dopiero po przeczytaniu Twojego wpisu uświadomiłam sobie, że właściwie to właśnie pamięć jest głównym wątkiem tej powieści 🙂
PolubieniePolubienie
Widzisz, ja to skumałem jakieś 15 lat po przeczytaniu tej powieści pierwszy raz. Jednak to, jak odbieramy literaturę (albo sztukę w ogóle) zależy od tego, w jakim punkcie życia jesteśmy. Punkt widzenia zależy od puntu siedzenia. 🙂 Pozdrowienia!
PolubieniePolubienie