„Grawitacja”

gravity

Siedem Oscarów za kosmiczny rozpieprz i dwoje wątpliwych aktorów? Poszedłem do kina nastawiony fatalnie. I przeżyłem szok.

W zeszłym roku usłyszałem, że powstał film z Sandrą Bullock i George’em Clooneyem o awarii w kosmosie. Sztywna/niezbyt piękna/taka sobie aktorka i etatowy lowelas Holiłudu w filmie science-fiction?! A potem ten obraz dostaje siedem Oscarów. Poszedłem do kina nastawiony fatalnie. Zakładałem, że napiszę jajcarską recenzję, gniotącą jak tylko umiem.

Przeżyłem szok. „Grawitacja” jest jednym z najlepszych filmów, jakie widziałem w życiu. Utrzymała mnie cały czas w pełnym napięciu; wyszedłem z ściskiem w brzuchu i pewnym nieokreślonym uczuciem, które skądś znałem… To uczucie, które miałem po obejrzeniu pierwszy raz „Odysei Kosmicznej 2001”. To uczucie przytłoczenia ogromem kosmosu, fascynacji wielką technologią. To uczucie przerażenia samotnością w nieskończonej pustce. Czyli mówimy o poziomie dzieła wybitnego, ikony kultury.

Oscar za efekty wizualne

Film zaczyna się piękną, spokojną, płynącą w przestrzeni kosmicznej sceną, podczas której specjaliści amerykańskiego promu serwisują teleskop Hubble’a, gadając z Houston i między sobą. Wszystko płynie powolutku, łącznie z dowódcą misji, kapitanem Kowalskim (Clooney), który relaksuje się spacerem w systemie samobieżnym Manned Manouvering Unit. Swoją drogą: zauważyliście, że filmowy amerykański żołnierz zawsze nazywa się Kowalski? W tym czasie pani doktor Ryan Stone (Bullock), wymienia jakiś element teleskopu, stojąc na ramieniu manewrowym. W tle widać częściowo czerń przestrzeni kosmicznej, a częściowo błękit Ziemi. Nie wiem jak to wygląda w 3D (nienawidzę tego gówna), ale akurat może wyglądać bardzo dobrze. W pięknie tych scen nie należy zapominać, że aby utrzymać orbitę, urządzenia wysłane przez człowieka w kosmos muszą cały czas mieć prędkość: jakieś 28000 kilometrów na godzinę. Rozpędzają się podczas startu – potem będą krążyć dopóki ich Ziemia nie przyciągnie na tyle, że spalą się wchodząc w atmosferę.

Oscar za edycję dźwięku

Kosmiczna sielanka szybko się kończy. Rosja zestrzeliła swojego uszkodzonego satelitę (szpiegowskiego, jak sądzą bohaterowie, co wydaje się sensowne) w zaplanowanym manewrze. Nie przewidziano jednak, że szczątki uderzą w innego satelitę, zmienią trajektorię lotu i skierują się wprost na misję. Załoga dostaje nakaz ewakuacji, ale nie zdąża – obsypuje ją deszcz rozpędzonych space debris. Ryan zostaje oderwana od wysięgnika i oddala się od bazy, kręcąc jak na okrutnej karuzeli. Oprócz niesamowitych obrazów, w których sprzęt za miliardy dolarów rozsypuje się jak garstka zapałek, fascynuje tu dźwięk. Kompletny rozpierdol odbywa się w zupełnej ciszy, za to widz jest w środku skafandra Ryan i słyszy jej przerażony oddech, strzępki krzyków o pomoc, dźwięki strachu.

Oscar za muzykę

Po jakimś czasie koszmarnego kręćka Ryan udaje się nieco uspokoić i wysłać w przestrzeń czytelne wołanie o pomoc. Odzywa się do niej Kowalski. I od tej chwili Clooney pokazuje geniusz swojej roli. Jest cały czas opanowany (pewnie skrywa przerażenie za trzeźwym amerykańskim myśleniem) i swoimi zdecydowanymi słowami uspokaja panią naukowiec, ciągnie ją w kierunku zniszczonego promu. Znów jest spokojnie, choć przerażająco. Odnajdują zmarłego astronautę – odłamek musiał mu przedziurawić akurat głowę z hełmem i widać przez gościa na wylot. To interpretuję jako tani chwyt pod publiczkę. Za chwilę odnajdują też astronautkę będącą w promie, która zginęła po przebiciu szyby i rozhermetyzowaniu kabiny. Co teraz robić? Amerykanin rzuca pomysł: przelatujemy razem do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, u której zawsze dokują rosyjskie statki: jeden lub dwa załogowe Sojuzy i jeden dostawczy Progres. Kowalski przewiduje, że ISS jest już dawno ewakuowana, ale liczy na to, że choć jeden statek został. Zgodnie ze swoją naturą cały czas gada, ale też wnikliwie obserwuje Ryan, którą ciągnie za sobą. ISS jest oddalona o jakiś tysiąc kilometrów – mają nieco czasu. Wcześniej jednak nastawili stopery na 90 minut, bo tyle mniej więcej trwa pełne okrążenie orbity LEO (Low Earth Orbit), na której się znajdują. Po takim czasie czeka ich kolejne spotkanie ze szczątkami. To przyjemne sceny z pięknie wyglądającą przestrzenią okołoziemską i płynącą muzyką, która na Oscara zasługuje prawdopodobnie tylko dlatego, że się jej nie rejestruje, przez co nie psuje dobrych wrażeń wizualnych.

Rozmawiają. Ryan zdradza, że miała czteroletnią córkę, która zmarła przewróciwszy się i uderzywszy w głowę. „Głupia śmierć” – mówi, najwyraźniej nie mogąc płakać. Te szczegóły psychiki ludzkiej są jedną z wielu mocnych stron scenariusza. On: odważny, sprytny, opanowany i pełen wiedzy, choć udaje beztroskiego przygłupa. Ona: cicha, skoncentrowana na pracy naukowiec, z przeżyciami z tyłu głowy.

Oscar za reżyserię

Tak dolatują do ISS. Kończy się paliwo w MMU Kowalskiego i jest problem: owszem, do stacji przyczepiony jest Sojuz, ale z wystrzelonym spadochronem, nie da się więc wrócić nim na Ziemię. Także tu kapitan ma pomysł: należy Sojuzem przelecieć do chińskiej stacji kosmicznej. Tam jest chiński lądownik, idealna kopia rosyjskiego – jak to u Chińczyków. W następstwie twardego obicia o ISS Kowalski – już bez paliwa – musi oddzielić się od Ryan, by ona mogła się uratować. Wciąż mają łączność radiową, ale kapitan ulatuje w przestrzeń i jakby nigdy nic instruuje koleżankę, którędy ma wejść na stację. Ona krzyczy, że wróci po niego, choć oboje wiedzą że to nieprawda, bo niby jak miałaby to zrobić. Mężczyzna ginie, żeby mogła przeżyć kobieta. Czy istnieje ktoś tak nieczuły, by przyczepić się, że to ckliwe i egzaltowane?

Bohaterce udaje się wejść do ISS i wreszcie oddycha zwykłym (choć nieziemskim) powietrzem. Zdejmuje kombinezon i tu znów możemy się czepiać. W środku kombinezonu Ryan jest niemal naga, tylko w szortach i koszulce, podczas gdy kosmonauci w rzeczywistości noszą warstwę ogrzewająco-chłodzącą i kosmiczne pieluchy. Ale co z tego? To nie jest koprofagiczny dokument, tylko sztuka. Ryan zwija się embrionalnie i zasypia obracając powolutku w module obserwacyjnym stacji. Za wizjerami błyszczy Ziemia. Oto sztuka reżyserska: półnaga, piękna ale zaskakująco aseksualna kobieta wraca do stanu embrionalnego w sytuacji totalnego zagrożenia.

Oscar za edycję filmu

Po kilku minutach Ryan przedostaje się do Sojuza. Po drodze natyka się na pożar i to jest niesamowita scena. Po pierwsze ogień się pali inaczej niż normalnie – tak jakby rozprzestrzeniał się równomiernie, a nie dążył zwyczajnie do góry. Po drugie – gdy Ryan sięga po gaśnicę, zapomina się. Wystrzał z gaśnicy odpycha ją gwałtownie – uderza głową i na chwilę omdlewa. W końcu zamyka się wraz z gaśnicą w Sojuzie i oddziela od stacji. Tu celowo pomijam kilka minut, w których następuje kolejne spotkanie z kosmicznymi odłamkami, bo następna scena jest zdecydowanie ciekawsza. Ryan odkrywa, że nie ma paliwa w głównym silniku i nie można go użyć. Udaje jej się połączyć z anonimowym radioamatorem z Ziemi, który jej nie słyszy, ale ona odbiera odgłosy domu, psa, niemowlaka. Znów przypomina jej się córka, mówi do niej, zapowiada rychłe spotkanie. I zakręca sobie dopływ tlenu, by bezboleśnie zasnąć na zawsze.

Gdy zaczyna odpływać w niebyt, ktoś puka do okienka Sojuza. To Kowalski, który bezpardonowo otwiera właz, ładuje się do środka, zdejmuje kask i – jak to on – zapala światło, mówiąc „tak będzie przyjemniej”. Chwilę rozmawiają miło, po czym Kowalski uświadamia Ryan, że jest jeszcze silnik przeznaczony do lądowania. Wtedy kobieta budzi się z tej półjawy, otwiera zawór tlenu, znajduje instrukcje włączenia silników lądowania i wyrusza w podróż do chińskiej stacji. Ten rewelacyjny element psychologiczny zrobił na mnie szczególne wrażenie. Babka się poddała, ale w środku się nie poddała. Jej własny umysł podsunął jej rozwiązanie.

Oscar za zdjęcia

Chińska stacja w tym czasie już się mocno zniża i za chwilę będzie wchodzić w atmosferę. Ryan wystrzeliwuje się w rosyjskim skafandrze z lądownika i zbliża się do swojego chińskiego celu za pomocą gaśnicy, całkiem jak Wally z kreskówki Pixara. Tu następuje seria zdjęć chyba najlepszych w całym filmie: stacja zaczyna ocierać się o górne warstwy atmosfery i kawałek po kawałku się rozpada. Kobieta dociera do środka chińskiej odmiany Sojuza w ostatniej chwili, gdy już wszystkie delikatniejsze elementy, np. baterie słoneczne, rozsmarowują się o życiodajne i śmiercionośne powietrze. Udało się. „Wchodzisz w atmosferę, ale tylko ze mną na pokładzie” – krzyczy Ryan i na pamięć naciska opisany po chińsku guzik, który rozczłonkowuje lądownik, dzięki czemu jej kapsuła ratunkowa może się właściwie ustawić i wejść bezpiecznie w atmosferę. W końcu na spadochronach opada do wody. Gdy kobieta wystrzeliwuje właz, do środka napływa woda. Wydostaje się, gdy kapsuła tkwi już na dnie jeziora. Ryan jest zbyt ciężka, by wypłynąć, musi natychmiast wyjść ze skafandra. I gdy szamocze się z jego połowami, tuż przed kamerą przepływa żaba. Oto najwyższy twór ewolucji Ziemi zdejmuje ubranie, które stworzył, by wysłać się w kosmos. A obok niego przepływa płaz, najprostszy kręgowiec. Wobec natury wszystkie stworzenia są tyle samo warte. 

Oscar za zmiksowanie ścieżki dźwiękowej

Gdy Ryan w końcu wypływa na powierzchnię i dociera do brzegu, pada wyczerpana na plaży. Czuje piasek przeciskający się między jej palcami i wodę obmywającą jej twarz. Tu dźwięk się zmienia, jest normalny, ziemski, słychać fale, wiatr, ptaki i owady. Oraz normalny oddech zwykłej, ludzkiej samicy zwanej kobietą. Oglądając i słysząc to czułem się wręcz przyjaźnie. Wtedy ludzka samica próbuje wstać, ale odzwyczajone mięśnie jej nie pozwalają. Wypełza z wody jak pierwsze stworzenia miliony lat temu, kroczy na kolanach, wreszcie staje i, prostując się, ociężałymi krokami rusza naprzód. Absolutnie genialna metafora ewolucji.

Co z tego, że to nie mogłoby się wydarzyć? Co z tego, że tu i ówdzie jest naciąganie? Co z tego że gra tylko dwoje aktorów, w tym jeden tylko do połowy? To doskonały film: psychologicznie, obrazkowo, dźwiękowo, politycznie, technologicznie. Nawet aktorsko mimo skąpej gry, bo zadaniem aktora jest pokazać postać w sposób wiarygodny, nawet jeśli historia nie jest do końca wiarygodna. Wreszcie: co z tego, że opowiedziałem cały film? Nic straconego. I tak każdy powinien go obejrzeć.

gravity-1

Reklama

5 uwag do wpisu “„Grawitacja”

  1. Też słyszałam o tym filmie, jakoś mnie tak nie ciągnęło. Tak się złożyło, że jadąc na wycieczkę kierowca puścił nam ten film, naprawdę to było niesamowite. Początek taki dziwny, Rosjanie rozwalają swojego satelitę, przez co robi się kosmiczny burdelownik, ale po zakończeniu niezwykłe emocje, uczucia.

    Polubienie

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s