
Aktorstwo ma więcej powiązań, niż się wydaje. Widzę związki z muzyką, językiem, słowem. Oczywiście z życiem.
– To moje autorskie danie: kurczak duszony na zimno.
– A jak się dusi kurczaka na zimno?
– Bez angażowania emocji.
Ten cytat z kreskówki („Klopsiki i inne zjawiska pogodowe 2”) raczej nic nie wyraża, jest po prostu śmieszny. W ten sposób działa na emocje. Wszystko w sztuce musi działać na emocje. Nie znam się na innych dziedzinach sztuki, zresztą na aktorstwie też się nie znam. Ale znam się trochę na muzyce [akcent na trzecią sylabę od końca].
Grałem na gitarze od 11. roku życia, później w zespołach, w których także śpiewałem. Ciekawe, nigdy nie myślałem o muzyce jak o sztuce. To był po prostu rockandroll, uprawiałem go dla satysfakcji i przyjemności. Zajebistości, ale wydaje się że nie tylko własnej, lecz głównie samego rockandrolla. Nigdy nie mówiliśmy z kumplami-muzykami, że to sztuka i nas samych należy nazwać artystami. Teraz ciągle spotykam się z określeniem „sztuka” w kontekście aktorstwa. Konstanty Stanisławski, ogólny klimat w szkole, nawet sama nazwa szkoły sugerują artystyczność.
W sumie zawsze myślałem o sobie jako o artyście, ale nie w sensie sztuki, lecz jakiegoś wariactwa. Od artysty-Artysty czegoś się wymaga, a artystę-wariata zostawia się w spokoju z pewną dozą litości. Zacząłem grać na gitarze nie dla fejmu czy dup (wtedy jeszcze nie wchodziły nawet w rachubę), ale z jakiejś potrzeby wyrażenia się. To mi dużo dało w sensie satysfakcji, w sensie towarzyskim i nawet w sensie zawodowym: pracuję w szeroko rozumianej branży muzycznej. W tejże branży poznałem Mo, więc całe moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdybym kiedyś nie zaczął grać na gitarze.
Zauważam i ciągle mi wpadają nowe powiązania muzyki z aktorstwem:
- Koda, czyli w muzyce nuta końcowa, o nieokreślonej wartości*. Jej długość ustala sam muzyk lub dyrygent, czyli koda trwa tyle, ile on czuje, że trwać musi. Każda etiuda aktorska powinna być zakończona mocnym akcentem, jakimś rozwiązaniem, najlepiej zaskakującym. Zwanym puentą lub kodą właśnie.
- Synkopa. W muzyce akcent* „odwrotny”, czyli pod włos, czyli „na i”. Policz równo takt: raz i dwa i trzy i cztery. Wszystkie „i” to synkopy. Z kolei w aktorstwie to – jak rozumiem – zmiana przebiegu akcji, jakieś zaskoczenie, potknięcie. Bardzo ważne po to, by tekst był wciągający. Sztuka czy też film, w którym nie ma żadnych odwrotów sytuacji, zmian tempa czy podejmowania odmiennych decyzji, byłby nudny jak przemówienie pierwszego sekretarza KC PZPR.
- Rytm. Któryś z naszych wykładowców powiedział nam, że zanim się powie wiersz, trzeba go wpierw zatańczyć. To śmieszne, ale nie ulega wątpliwości, że każdy wiersz ma swój rytm. Tak jak każdy utwór w muzyce. Ten sam rytm można zagrać* (powiedzieć i pewnie też zatańczyć) sztywno lub lekko, kwadratowo lub bujająco. Grunt, że ma być dobrze, czyli jakoś artystycznie, z wyczuciem, niebanalnie, niekoniecznie wprost. Tak grają dobrzy muzycy. Podobnie dobrzy wokaliści: śpiewając dodają chrząknięcia, huknięcia, cmoknięcia, przednutki, pauzy. Po to, by dodać „feelingu”. Wydaje się, że o to samo chodzi w dowolnym materiale aktorskim.
Widzę także powiązania językowe:
- Rozmawiałem z jednym z aktorów o Gombrowiczowskiej „Iwonie, księżniczce Burgunda”, która zrobiła na mnie gigantyczne wrażenie. I ten aktor mówi: „Genialny tekst”. Zgoda, genialny tekst. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że myślałem o czymś innym niż on. Mówiąc „tekst” myślę: słowa, która razem tworzą dzieło literackie, poruszające, zmuszające do myślenia nad samym sobą i rodzajem ludzkim w ogóle, zapadające głęboko w pamięci. Aktor ma na myśli: tekst teatralny. Też wybitny, też poruszający, zmuszający do myślenia, zapadający w pamięci. Ale nie przez same słowa, tylko przez ich przedstawienie na scenie, które te doznania wzmacnia, bo jest przetrawione przez artystów: reżysera, aktorów, scenografów, kostiumografów, gości od świateł i tych odpowiedzialnych za ogólny wystrój teatru.
- Inne powiązanie językowe, które zauważyłem, jest tak oczywiste, że aż szokujące. Czy to przypadek, że tekst aktorski, zbiór dialogów i didaskaliów, scenariusz teatralny po prostu, nazywa się w naszym języku SZTUKĄ?
- W angielskim jest jeszcze ciekawiej: „act” w sensie „grać” to ten sam czasownik co „zachowywać się”, „działać”. Wszystko jasne. Granie to działanie, sceniczna aktywność, którą przekazuje się przeżycia. Gdy potraktować to słowo szerzej, wychodzi „przeżywać”. No to złączmy dwa ostatnie punkty: Sztuka przeżywania.
Powiązania aktorskie z literaturą wydają się natomiast oczywiste. Bez literatury nie istnieje teatr, bo autor musi najpierw napisać to, co ma zostać przedstawione. Bywa że autor sam reżyseruje, tak czy inaczej nie wyobrażam sobie, żeby nie robił żadnych notatek ze swoich pomysłów. Zdaje się, że teatr zawsze musi być najpierw napisany. Ale słowo „literatura” ma w szkole aktorskiej jeszcze jedno znaczenie. Negatywne! Gdy po zagraniu sceny zaczynamy wyjaśniać jej zawiłości i uzasadniać swoje działania aktorskie, nauczyciele przerywają nam: „to jest literatura, trzeba by to napisać w programie.” Mamy grać, a nie tłumaczyć. Trzeba o tym myśleć konstruując etiudę: wszystko musi być jasne i wynikać z gry aktora. Ważne jest to, co widać teraz. Każdy ruch musi być uzasadniony w roli; dążeniami postaci, jej pragnieniami, jej celami.
A żeby wyglądało to naturalnie i wiarygodnie, należy znów zastosować metodę Stanisławskiego. Zrozumieć „okoliczności założone” (warunki ustalone w tekście, osobowość postaci itd.) i odpowiedzieć sobie na pytanie: co bym robił, gdybym był w takiej sytuacji. Jeśli twoje granie będzie analogiczne do twoich własnych, osobistych przeżyć i doświadczenia, będzie żywym, artystycznym, poruszającym przedstawieniem rzeczywistości. Interesujące jest to, że można – i należy! – to osiągnąć skupiając się na drobnych, konkretnych zadaniach, które człowiek mógłby wykonywać w życiu. Powiedzmy: mieszać cukier w herbacie. To całe zadanie aktorskie. Ale oczywiście nie chodzi o mieszanie nie dla samego mieszania, lecz dla przekazania tego, co dzieje się w środku, w duszy człowieka. Powiedzmy: planowanie rozstania z kobietą. Albo wręcz odwrotnie: planowanie podrywu. Albo mocniej: planowanie morderstwa.
I teraz ostatnie powiązanie: ta teoria nie ma się nijak do praktyki. Wcale nie tak łatwo dać postaci własne życie. Trudno jest otworzyć się, wejść całkowicie w świat granej postaci, zapomnieć o sobie. Zapomnieć o tym, jak się wygląda. Zapomnieć o oczach, które na ciebie patrzą. Zapomnieć o sobie samym, żyć tylko życiem postaci. Płakać, bo boli cię NAPRAWDĘ. Śmiać się, bo jesteś NAPRAWDĘ rozbawiony. Kochać, bo NAPRAWDĘ czujesz w sercu żar. Nienawidzić, bo NAPRAWDĘ chcesz zabić. Bać się, bo NAPRAWDĘ coś cię przeraża.
Chyba jeszcze nigdy NAPRAWDĘ mi się to nie udało.
2 uwagi do wpisu “Sztuka przeżywania”