
Należy jak najsilniej uwydatnić co następuje:
-
Wszystkie elementy groteski i humoru neutralizujące przykrą osnowę sztuki (…)
-
Nonszalancję i swobodę tekstu. Sztuka nie powinna być grana zanadto na serio.
-
Pełną świadomość osób działających. Najbardziej dziwaczne sceny powinny być odegrane na trzeźwo. Bohaterzy sztuki są ludźmi zupełnie normalnymi, a tyko znajdującymi się w anormalnej sytuacji. (…)
Podobno w branży aktorskiej furorę robi dowcip, którym częstują się wszyscy aktorzy nawzajem. Gdy ktoś coś mówi, opowiada zaaferowany, snuje historię, drugi mu odpowiada: „Szczerze?”. Potem już nic nie następuje, a delikwent albo musi sobie poradzić z rzuconą rękawicą, albo po prostu parska śmiechem, ewentualnie daje oponentowi w ryj.
Mam cholernie dość ciężkości. Ciężkich, smutnych, suchych filmów, beznadziejnie pozbawionych nadziei. Zwłaszcza polskich filmów, wybaczcie niepatriotyczną podstawę. „Plac Zbawiciela”, który ostatnio nadrobiłem, to absolutny dramat. Ten film powstał kilka lat temu, a wydaje się jakby go kręcono w głębokiej komunie: ciągła szarość, ciężkie kadry, rozedrgane zdjęcia, samochody przejeżdżają przypadkowo, nic nie jest zaplanowane. Wszystko sprawia pseudoartystyczne, pretensjonalne, grubymi nićmi szyte wrażenie. Najmocniej przepraszam szanownych aktorów, ale jakkolwiek by się starali, w tych warunkach ich postacie są raczej niewiarygodne. Najbardziej mąż-maminsynek, który na końcu okazuje się skurwysynkiem (i obrywa w mordę od postaci granej przez mojego psora Witka Wielińskiego). I ten wszechogarniający smutek. Ciemność, szarość, sztywność, brak miejsca na uśmiech. Kurwa, w Warszawie sprzed ośmiu lat? Żyłem w tym mieście w tym czasie, nie ściemniajcie mi! Może się nie znam, może to wszystko celowe i przemyślane, ale moim zdaniem kompletnie się tu nic nie zgadza. Szczerze?
Jeszcze gorzej było, gdy przystąpiłem do „Demonów wojny według Goi”. Zacznijmy od kompletnie bezsensownego tytułu. Co z tego, że Goya namalował serię obrazów o wojnie, jeśli jedynym nawiązaniem do nich jest czołówka, w której przelatuje kilka reprodukcji tych dzieł? Mam wrażenie, że ktoś wpadł na pomysł tej czołówki, wyglądało to fajnie, reżyser był w tym momencie najebany i rzucił coś o zmianie tytułu, a ktoś tam to podchwycił i tak już zostało. Sam film jest potworny. Występują wyłącznie doskonali aktorzy, ale jaka to jest paskudna, kretyńska historia! Męski typ grany przez Lindę – ok, świetnie grany, ale – kosi panienki jakby przypadkiem. Rozumiem, że niektórzy faceci działają na kobiety jak lep na muchy (zazdroszczę), ale żeby przerażona wojną bośniacka wieśniaczka oddawała się polskiemu żołnierzowi godzinę po spotkaniu? To jest zwyczajnie głupie. Plus gówniane sceny, które bardzo chciałyby być amerykańskimi. Np. to: dwóch podtatusiałych oficerów kroczy wśród płomieni. „Wróciłeś…” – „Może ten mundur coś znaczy.” W szkole aktorskiej na taką scenę powiedzieliby nam: szósta klasa szkoły podstawowej, oczywistość, ciężka etiuda. Szczerze?
Na śmierć, mówię. Cóż się tak na mnie gapicie? Do mnie należy prawo łaski. A ja właśnie nie ułaskawiam. Niech zdycha! Na śmierć łotra, nie dlatego, że on jest łotr, ale że ja… (…) Wszyscy jesteśmy łotrami. Wy też jesteście.Więc sorry, ale uderzam w amerykańskie rzeczy. Mam tu tyle do nadrobienia… Oglądam „Czarownice z Salem” – historię okropnie mocną i przytłaczającą, ale jakoś prawdziwą, wiarygodną nawet mimo faktu, że to film kostiumowy. Przerażająca opowieść oparta na faktach, jak to grupę młodych dziewcząt oskarżono o pakt z diabłem. Sprytne dziewuchy tak potrafią z tego wybrnąć, że wkrótce „sąd” wiesza kilkudziesięcioro niewinnych ludzi. Film jest nakręcony po prostu pięknie – te nieszczęsne chaty, w których żyją mieszkańcy Salem, są widoczne jak na dłoni, można sobie wyobrazić zapach (?) w środku. To, jak skrzypią podłogi jest prawdziwe, nawet szafot wydaje się swojski. Nie mówiąc o bohaterach: genialna, diabelska wręcz Winona Ryder powala rolą hiperambitnej nastoletniej dziwki, a Daniel Day Lewis jest jakiś dziwny, chłodny, intrygujący, do bólu przekonujący. Dodajmy, że ginie na stryczku, wygrany. Ostatnia scena, w której widać tylko delikatnie poruszający się sznur, napięty pod ciężarem ciała mężczyzny, na tle zimnego oceanu, jest przerażająca swoim spokojem i nie ma w sobie nic z dłużyzny.
Potem zaliczam „Good Will Hunting”, czyli po naszemu „Buntownika z wyboru”, gdzie doskonały Robin Williams w roli psychiatry spotyka się z równie doskonałym Mattem Damonem w roli sieroty-geniusza ze slumsów. Geniusz jest wyposażony w pamięć fotograficzną i talent do wyższej matematyki, potrafi wybrnąć z każdej sytuacji, każdego przejrzeć na wskroś, poderwać każdą kobietę, każdego intencje wyniuchać. Po kilku trudnych sesjach psychiatrycznych doktor Williams mówi mu: „Gówno wiesz. Potrafisz rozwiązać każde zadanie, przejrzeć każdy problem, bo przeczytałeś całą bibliotekę, możesz zawrócić w głowie każdej kobiecie, bo znasz każdy typ psychologiczny. Ale gówno wiesz. Bo nie masz pojęcia jak to jest obudzić się rano obok ukochanej kobiety i być wdzięcznym, że jest.” Popłakałem się. Plus rewelacyjna rola Bena Afflecka, który gra głupawego kumpla, a na końcu okazuje się, że odgrywa kluczową rolę filmu. Jeśli ktoś nie oglądał, to proszę nie czytać następnego zdania, ale to jest tak poruszające, że muszę. Mówi geniuszowi tak: „Każdego dnia, kiedy przyjeżdżam po ciebie i wybieramy się na miasto, najbardziej lubię ten moment, gdy przechodzę od furtki do twoich drzwi. Marzę o tym, że któregoś dnia się nie pojawisz, bo wyjechałeś zdobywać świat. Nie jesteś tego winny sobie. Jesteś to winny mnie. Ja zawsze będę musiał tu sterczeć, zawsze będę w tym samym miejscu. Ty możesz się wybić.” I to te słowa przekonują w końcu geniusza, żeby rozwinąć skrzydła. Spełnia się marzenie kumpla: geniusz znika. Scena, w której twarz Afflecka oddaje radość (wyjechał!) pomieszaną z podkurwieniem (wyjechał??!) i wzruszeniem, którego ta postać chyba wcześniej nie znała, jest kopalnią wiedzy dla mnie oraz absolutnym majstersztykiem. TO jest poruszające, a nie ciągły dół i wkurwiająco ciemne plany filmowe. Szczerze?
Z góry, panowie, z góry, szambelanie, wyznacz każdemu miejsce stosowne do godności i niech wyższość gryzie niższość, a niższość niech gryzie wyższość, to jest raczej niech wyższość czerpie z niższości słuszną dumę, a zaś niższość z wyższości podnietę i zachętę do tym owocniejszych wysiłków w szlachetnej emulacji.Po co nam ciągła powaga? Na cholerę nam przekonanie, że jesteśmy narodem naznaczonym? Przepraszam, powinno być: Narodem. Lepszym od innych. Biednym bo stłamszonym między dwiema europejskimi siłami, z którymi nie wiadomo po co chcemy konkurować. Czy naprawdę nie umiemy się cieszyć z tego co jest? Jesteśmy najlepiej rozwijającą się gospodarką Unii, a czarnowidztwo u nas kwitnie. I chyba było tak zawsze – Gałczyński pisał przed 80 laty: „Był już tu taki dziesięć lat temu, także szlachetny. Strzelał, nie wyszło. Krew się polała, a potem wyschło.” (przeczytaj tutaj cały wiersz). Wszyscy chcą jakiegoś uniesienia, nadludzkiego wzruszenia, egzaltacji po prostu. I to nie jest uniesienie zabawne, magiczne, jak w „Stu latach samotności” Marqueza, tylko takie ciężkie, zdołowane. Polskie niezrozumienie, jak trafnie zauważa Mariusz Szczygieł na swoim blogu (zobacz). A przecież wystarczyłoby tylko trochę uśmiechu. Ale nie, w nas żyje wciąż druga wojna światowa, nie tylko w tych którzy ją przeżyli, ale też w moim pokoleniu, we mnie. Może nie? To przypomnij sobie, jak ostatnio ktoś ci coś kazał albo popędzał. W myślach nazwałeś/-aś go ss-manem albo nawet hitlerem? Mam cię. [Przy okazji polecam książkę „On wrócił”, która zapowiada się szokująco-interesująco.] To chyba jakiś kompleks: uważamy się za królów świata, jako naród i każdy z osobna. Ja też. I mamy jakąś wrodzoną potrzebę natchnienia, stania na baczność. Albo klękania raczej. Wielkiej celebry. Szczerze?
KRÓLOWAKlęknij, Filipie. Trzeba uklęknąć, synu. Tak trzeba.
KRÓL
Prędzej ! Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy.
(Książę klęka)
Tytuł i cytaty pochodzą z:
- „Iwona, księżniczka Burgunda” – Witold Gombrowicz, 1938