Film, który cholernie mnie zaskoczył. Dla odmiany od hiperciężkich obrazów, jakie ostatnio widziałem, nie był ani trochę ciężki. I mógł być fatalny, a był świetny.
Zapowiadało się strasznie. Amerykańskie klimaty highschoolowe, chłopak-samotnik marzący o seksbombie, która spotyka się tylko z najbardziej „męskimi” typami. Gdy na weekend wyjeżdża matka, chłopak planuje się zająć oglądaniem przesłodzonego serialu o tytułowym miasteczku. Tymczasem jego siostra umawia się z jednym z tych obrzydliwych menów na oglądanie meczu. W związku z tym zawiązuje się walka o pilota, pilot się rozwala i dupa, nie da się dostać do tiwi. Prawda, że brzmi strasznie?
Dalej jest jeszcze gorzej. Bohater i jego siostra – przy pomocy magicznego pilota, który dostali w dziwnych okolicznościach – dostają się do środka serialu o Pleasantville. A tu wszystko jest słodkie, dobre i uporządkowane, z tym że czarno-szaro-białe, co jest jasne, bo to serial z lat 50. Dochodzę do jakiejś dwudziestej minuty filmu, zdecydowany, że jeśli zaraz nic się nie zmieni, to wyłączę, skasuję, zapomnę. I wtedy…
Siostra jest niezłą suczką. Jest straszliwie wściekła, że tu się wbrew swojej woli dostała, do momentu, gdy podrywa ją przystojniak. Przyjmuje zaproszenie do tajemniczej „alei zakochanych”. Okazuje się, że to miejsce, w którym młodzież przebywa, by potrzymać się za ręce. Tymczasem siostrzyczka nie bawi się, tylko robi ze swojego przystojniaka mężczyznę. Ten jest zszokowany i… zyskuje kolorów. Następnego dnia przystojniak opowiada kolegom na wuefie co zaszło. Oczywiście koledzy są zajarani. Każda lekcja koszykówki dotychczas wyglądała tak: chłopaki ustawiają się w rzędzie i rzucają piłki, które, w idealnym porządku, bezbłędnie przechodzą przez kosz. Tego dnia nie weszła żadna piłka. Wszyscy patrzą po sobie i wgapiają się w nauczyciela, ale on też stoi i nie wie co zrobić.
Tymczasem chłopak, fan serialu, nie chce nic zmieniać. Zna wszystkich w Pleasantville, wie, co po czym ma nastąpić. Sądzi, że jakiekolwiek zmiany w miasteczku spowodują jego koniec. I w sumie ma rację. Zgadza się jednak zaingerować w fabułę, gdy zaczyna się nim interesować całkiem śliczna dziewczyna. Tu zaczyna się ciąg nieodwracalnych wydarzeń. Licealiści dowiadują się o seksie, w związku z czym gremialnie nabierają kolorów. Podobnie jak słynna aleja zakochanych, która teraz jest miejscem pełnym zieleni, kwiatów, owoców, kolorów. Teraz obok czarno-białych, grzecznych, „normalnych” mieszkańców występują kolorowe postaci, odczuwające jak ludzie. Co bardziej ciekawi dowiadują się, że poza Pleasantville istnieje świat, i to szeroki i pociągający. Właściciel kawiarni okazuje się wrażliwym artystą malarzem. Zaś serialowa matka naszego rodzeństwa pojmuje, że zawsze tego artystę kochała i podejmuje decyzję o wyprowadzce od męża. Tu tkwi źródło prawdziwego konfliktu. Artysta maluje jej akt, a ponieważ nie bardzo ma na czym, robi to na witrynie kawiarni. Oburzeni nagością mieszkańcy nie wiedzą co zrobić, dopóki ktoś nie rzuca kamieniem. Wtedy cała grupa rzuca się do masakry w kawiarni. Skojarzenia z Kryształową Nocą w Niemczech w 1938? Też je mam.
Wówczas dochodzi wątek władzy. „Normalni” organizują się, uważając, że mają prawo narzucać miastu swoją wolę. Następuje ciąg wydarzeń złożonych z zakazów, nakazów, wskazówek w imię „moralności i porządku” oraz odruchowej chęci podporządkowania, którą nasze rodzeństwo hamuje. Jak zwykle całe dobro niszczy pierdolona konserwa. Tak było z teatrem elżbietańskim w Anglii. Od połowy 16. wieku, za panowania królowej Elżbiety I, rozwijała się tam sztuka teatralna. Powstawały publiczne estrady (głównie w Londynie), gdzie wstęp miał każdy. Tańsze miejsca stojące na odkrytej przestrzeni, w którą wychodziła zadaszona scena, przeznaczone były dla plebsu. Droższe, siedzące miejsca umieszczone były w trzykondygnacyjnym amfiteatrze. Ale najlepsze siedzenia były na… scenie! Przedstawienia odbywały się codziennie, przy czym wcześniej wznoszono flagę: czarną jeśli wystawiano tragedię, białą jeśli komedię. Teatry miały zapadnie i balkony. A najważniejsze, co w tym czasie się rozwinęło, to same dramaty. Zrezygnowano z jedności czasu, miejsca i akcji oraz sztucznego chóru, postaciom dodano autentyczne ludzkie uczucia, było więcej niedopowiedzenia i magii. To w tym czasie tworzył niejaki Wiliam Szekspir – nie tylko pisał i grał w królewskiej trupie, ale też był współwłaścicielem najważniejszego teatru w Londynie: The Globe. Elżbieta umarła bezdzietnie, co doprowadziło do walk o sukcesję, a w końcu bezkrólewia, podczas którego rządził purytański parlament. Otóż zamknął on w 1642 roku wszystkie teatry w Anglii jako nieobyczajne. Oto co konserwa robi ze sztuką.
Wracając do Pleasantville: stopniowo zwiększa się świadomość mieszkańców, ich człowieczeństwo, a jednocześnie ilość kolorów. Tak, wiem, że to ciężkawa metafora. Serialowa matka, gdy odkrywa swoje kolory, płacze i próbuje je zatuszować. To wszystko brzmi naiwnie, ale naprawdę się zgadza metaforycznie. Każdy z nas pragnie stabilizacji, spokoju, bezpieczeństwa symbolizowanego tu przez czerń i biel. A jednocześnie dążymy do wolności, piękna i miłości – czyli kolorów. Każdy w końcu odkrywa w sobie element człowieczeństwa, nawet zły burmistrz, który wkurwia się na serio dopiero wówczas, gdy zagraża mu utrata władzy. Wtedy okazuje się człowiekiem – wściekłym, bezsilnym i oczywiście kolorowym.
Główny bohater w końcu wraca do domu, gdzie nie było go jak gdyby tylko godzinę. I tu następuje piękna, przesycona ludzkimi uczuciami scena z jego prawdziwą matką, która też ma swoje problemy, a syn próbuje jej pomóc. Dobre zakończenie bardzo niedobrze rozpoczętego filmu.
Strasznie śmieszne spojrzenie na ten film w blogu Srogibochen, polecam!
Pomysł trochę podobny do „Purpurowej Róży z Kariu” Allena. Tylko tam bohater z cukierkowego filmu przechodzi do naszego świata. Ale „Miasteczko Pleasentville” pewnie też obejrzę.
PolubieniePolubienie
Polecam! 🙂
PolubieniePolubienie