Aby zacząć dzień, trzeba się rozgrzać. O rany! Nigdy nie sądziłem, że powiem coś takiego. Myślałem, że jestem absolutnie ostatnią osobą na świecie, która mogłaby robić ćwiczenia gimnastyczne. I jeszcze ten ohydny, niewiarygodny cel – robię to po to, by się dobrze czuć. A teraz najgorsze: to działa!
Otóż staję na środku pokoju i męczę moje trzydziestoparoletnie kości oraz ochłapy mięśni:
- Kręcę ramionami w przód kilkanaście razy i tak samo w tył.
- Wyciągam ręce na wprost, zwijam dłonie w pięści i kręcę w jedną stronę, a później w drugą. Jak długo? Mniej więcej do czasu, aż ustaną chrupnięcia w kościach. Choć bywa, że nie ustają.
- Pozostaję w tej pozycji (dla odpoczynku można chwilę popodskakiwać), rozpłaszczam dłonie, wystawiam je prostopadle do ramion i tak kręcę w obie strony. Czas – jak wyżej, lub po prostu do zmęczenia.
- Kręcę wyprostowaną ręką w przód i w tył, potem to samo drugą. Następnie obie jednocześnie. Staram się to robić bez ściemy, tzn. ręka jest cały czas wyprostowana i jak najbardziej równoległa do ciała. Da się!
- OK, ręce zmęczone, można trochę poruszać w łokciach, podskoczyć parę razy. Polaleraksu.
- Ręce na biodra i kręcę dupą jak najszerzej, powoli, mocno, w obie strony. Nogi i głowa powinny pozostać miej więcej w jednej linii. Podobno wygląda to seksownie, nawet w moim wydaniu.
- Ręce na kolana i kręcę tym razem nimi. Znów: reszta ciała pozostaje w osi. I w drugą stronę. Kolana chrupią jak oszalałe, dobrze im tak.
- Kucam i podskakuję jakby na wirtualnej piłce, tylko za pomocą mięśni ud. Za pierwszym razem odczuwałem to, potem już nie.
- Powoli wstaję, rozszerzam nogi (ale nie za bardzo, bo oszukam kolejne ćwiczenie) i robię skłon. Dociskam parę razy do podłogi, bo oczywiście nie jestem w stanie nie czuć tego w nogach. Głowa całkiem luźno wisi w dole. Chwilę tak wiszę, po czym bardzo, bardzo powoli się prostuję. Ręce i głowa wciąż zwisają. Gdy plecy są już w pionie, głowa w tym samym żółwim tempie idzie do góry. Zastygam z twarzą w sufit. I hop! Znów skłon, następnie jeszcze raz to samo. I w kółko.
- Teraz trochę ruszyłem kark, więc czas nań. Kręcę jak najszerzej łbem w jedną i drugą stronę. Ale ostrożnie, bo podobno można sobie zrobić kuku. No i męczą zawroty głowy.
- W pionie to wszystko, teraz bach na podłogę. I 15 rzetelnych pompek, a przy tym ćwiczę intensywne oddychanie przeponą.
- Uważam, że mam po tym prawo do zmęczenia. Dlatego zwijam się na podłodze, chwilę oddycham brzusznie i powoli, powolutku rozwijam się, prężę kręgosłup w jedną i drugą. Chciałbym przypominać w tym kota, ale pewnie wyglądam bardziej jak kapibara. Następnie powolutku kwitnę do pionu, staję na jedną, po tem na drugą nogę, pionizuję swoje cielsko do końca i rozciągam nieco. Cały ten punkt robię relaksacyjnie, na zamkniętych oczach. Chwilę odpoczywam w pionie, następnie budzę się do życia. I robię start w dzień.
- [Bywa, że dla równego rachunku i szczęśliwej trzynastki powtarzam pompki. Chociaż 10.]
Zupełnie nie wiem dlaczego to robię – jestem wyznawcą teorii króla Juliana, iż ćwiczenie jest dla tych, którzy nie są idealni. Jednym z większych problemów podczas wykonywania tych „ćwiczeń” okazują się być moje dzieci. One są tak zaskoczone tym, że coś takiego robię, że zupełnie głupieją. Emma podchodzi zbyt blisko i ryzykuje oberwanie rozpędzoną ręką lub próbuje włazić mi na plecy, gdy robię skłon, czym wkurwia mnie niemiłosiernie. Za to Ida siedzi i obserwuje (jak to ona), po czym robi celny wtyk (jak to ona): „łeee, tata, znowu robisz te głupoty?!”.
Trudno nie przyznać jej racji. Nadal uważam, że sport jest zakałą ludzkości. Wciąż twierdzę, że miłośników wychowania fizycznego powinno się trzymać w odosobnieniu, z dala od jakiegokolwiek wychowania. I niech mi moja wredna natura wybaczy, ale naprawdę czuję się lepiej, od kiedy robię te głupoty.
2 uwagi do wpisu “Poranne głupoty”