Wypędzić z Teatru teatr

teatr1

Konstanty Stanisławski to klasyk nauki aktorstwa. Stworzona przez niego metoda wykorzystywana jest w Hollywood i na całym świecie. Myślałem, że jego flagowa książka „Praca aktora nad sobą” będzie nudną wykładnią teoretyczną. Pomyliłem się.

Stanisławski to nazwisko, które słyszy każdy adept sztuki aktorskiej. Ten rosyjski aktor, reżyser, założyciel i współwłaściciel słynnych scen teatralnych Moskwy opracował metodę „naturalnego” grania aktorskiego, w którym emocje są bardziej istotne niż przedstawienie. Urodził się (w trakcie naszego Powstania Styczniowego) i zmarł (rok przed II Wojną) w Moskwie, a jego pracę rozpropagował uczeń Michaił Czechow (kuzyn tego dramaturga Czechowa), który ostatnie 30 lat życia mieszkał i pracował w Hollywood.

Tyle wiedziałem zanim dostałem „Pracę aktora nad sobą” od Mo. Antykwaryjne, pożółkłe wydanie z lat 50. ma w sobie urok, który pasuje do tematu. Otworzyłem i czytam przedmowę, w której autor wykłada sedno książki dość bełkotliwym zdaniem: „…o pracy aktora nad sobą w twórczym procesie przeżywania”. Dalej jest zaskoczenie: „Ta książka nie ma żadnych pretensji do naukowości, cel jej jest wyłącznie praktyczny.” A co się okazuje później? To wciągająca fabuła, w której bohater piszący w pierwszej osobie opowiada o swoich wrażeniach z lekcji aktorstwa, prowadzonych przez dwóch mistrzów. Po prostu fabularyzowany pamiętnik jakiegoś wyimaginowanego Nazwanowa, którego przeżycia są analogiczne do moich, tylko obserwacje szersze, a wnioski głębsze. Jednak mam wrażenie, że to jakby wzbogacona wersja moich amaktorskich przeżyć. Dzięki temu łykam tę pozycję w tempie jak na mnie zatrważającym.

Już tytuł pierwszego rozdziału robi wrażenie, nie owija i leci prosto z mostu: Dyletantyzm. Pierwszym zadaniem świeżej klasy aktorstwa, do której uczęszcza Nazwanow, jest wystawienie szekspirowskiego „Otella”. Uuu, grubo. Nasi nauczyciele raczej odradzaliby nam podskakiwanie od razu do takiego poziomu. Dopiero po przeczytaniu całej historii przygotowań i przedstawienia rozumiem skąd ten pomysł. Wykładowcy u Stanisławskiego rzucili młodzików na głęboką wodę, by potem bezwstydnie rugać błędy ich gry. Poznać ich złe przyzwyczajenia i od razu zacząć je wypleniać. Wypędzać z Teatru (z wielkiej) teatr (z małej).

Oto co zauważali:

  • X wdzięczy się. Jest piękna i dobrze o tym wie. Wpojona przez rodzinę skromność powoduje, że nie obnosi się broń Boże ze swoją urodą. Ale na scenie to wyłazi! Tutaj widać, że X jest skupiona nie na graniu, na przeżywaniu emocji postaci, na sztuce, lecz na sobie. Jak to się objawia? Po prostu robi jakiś gest, który nie jest konieczny z punktu widzenia postaci, nie jest wiarygodny, a służy jedynie temu, by pokazać ładną cześć ciała lub zgrabny ruch. To niesamowite, ale niektóre moje koleżanki naprawdę tak robią! Z pewnością nieświadomie. Przy tej okazji pada jedno z najważniejszych haseł Stanisławskiego: aktor musi kochać teatr w sobie, a nie siebie w teatrze. W pierwszym przypadku to Teatr z wielkiej.
  • Y udaje. Robi ruchy, które „oznajmiają” dany stan. To jest to, co nasi wykładowcy nazywają pokazywactwem. To takie gotowe aktorskie kalki, na przykład: gdy masz się przestraszyć, łapiesz się za głowę. Gdy masz kochać, dotykasz otwartą dłonią serca. To niewiarygodne, że te przyzwyczajenia siedzą w środku, nawet w ludziach, którzy w życiu nie mieli do czynienia z aktorstwem. Każ komukolwiek zagrać płacz: ukryje twarz w dłoniach, ale nikt nie będzie miał wrażenia, że to zwykła, ludzka rozpacz. Taki teatr to teatr z małej.
  • Z się wstydzi. Gdy zostaje wywołana do jakiegoś zadania, panikuje i się wycofuje. Twierdzi, że w domu intensywnie pracuje nad jakąś rolą i że rola jest prawie gotowa, ale wciąż nie na tyle gotowa, by ją pokazać. Ściemnia po prostu, trudno powiedzieć po co w ogóle tu przyszła, ale jedno jest pewne: tak jest jej wygodnie. Woli kłamstwo od porażki. Nie wiem czy to ekstremalna odmiana wstydu, czy jakieś podłe oszustwo. Ale przy tej okazji pada następne hasło: granie to aktywność, nikt nie może być bezczynny. I jeszcze jedno: dyscyplina. Aktor musi być człowiekiem zdyscyplinowanym, nie tylko wobec nauczyciela, reżysera, siebie i swojego rozwoju, ale przede wszystkim wobec sztuki. Nie wolno nigdy zapominać, że to, co robi aktor, jest sztuką. A więc musi coś sobą przekazywać, spełniać jakąś ważną społeczną funkcję, a nie tylko być „prywatnie” lub folgować swoim egoistycznym celom. O sztuce już nieco rozważałem tutaj, ale wciąż nie do końca wiem, po co ona jest. No właśnie: wiedza i nadmierne myślenie to wada…
  • …V, który nie skupia się na graniu, lecz na wyciąganiu wniosków i kombinowaniu, analizie i syntezie. Jest inteligentny i to zabija w nim aktora. Jasne, trudno by aktor był kretynem, ale nie wolno mu za dużo myśleć. Granie to działanie, a nie myślenie. Rola zbyt głęboko (lub po prostu źle) analizowana jest wyrzygana, wymęczona, przekombinowana, niewiarygodna, nieżywa.
  • Ą przyzwyczaił się do ustawienia mebli i wyposażenia jak w swoim pokoju, w którym odbywał prywatne próby. Gdy to otoczenie w jakikolwiek sposób się zmienia, nie jest w stanie grać nawet roli, którą – jak sądził – miał dobrze opanowaną. Rolę zna na pamięć, a nie na prawdziwe przeżycie.
  • Ę uprawia sztukę przedstawiania. To też sztuka, bo wymaga przeżycia uczuć postaci podczas prób, przynajmniej jeden raz. Ale nie jest sztuką przeżywania, bo Ę utrwalił ruchy, gesty i sposób grania emocji przy pomocy pamięci mięśniowej i teraz to powtarza jak z taśmy. Widać w tym dopracowanie, precyzję, artyzm. Ale także jest chłód. Jego gra jest niezła, ale nieprawdziwa. Typowe, że ćwiczył przed lustrem – lustro przyzwyczaja do patrzenia na siebie zamiast w głąb siebie. A w prawdziwym aktorstwie, tej rzeczonej „sztuce przeżywania” chodzi o przeżywanie prawdziwe, naturalne. Za każdym razem.

Bardzo ten Stanisławski poważny, ale też interesujący i ludzko fajny, czasem również praktyczny jak zwykły podręcznik. Na przykład to: ważna jest prostolinijność, mówienie prostym językiem. Bo prosty język dociera i nie zaciera. Rozumie go każdy, a nikomu nie zasłania istoty. Albo to: każda chwila na scenie ma przywoływać odpowiednie uczucie we wnętrzu aktora. Inaczej są luki w prawdzie, puste granie, nieprzeżyte emocje, naiwne i dyletanckie zgrywanie się. Gra wymęczona, aktorstwo na koturnach. Teatr mały, oj malutki.

Znów bardzo dużo jest tu psychologii. Aby prawdziwie tworzyć życie postaci, trzeba żyć jej życiem w sposób podświadomy – tak samo, jakby ta postać prowadziła swoje życie, gdyby była prawdziwym człowiekiem. Czyli przeżycia postaci muszą być analogiczne do przeżyć własnych aktora. Ten paralelizm wyjaśnia często słyszane historie, jak to aktor po skończeniu pracy nad jakimś ciężkim filmem jest wrakiem człowieka i nie bardzo potrafi się odnaleźć w życiu. Ciekawy paradoks: twoje umiejętności aktorskie powinny sprawić, że prawdziwie odtworzysz postać, która jest całkiem inna niż ty sam, przez co w jakiejś części się jednak taki stajesz; jednocześnie twoje umiejętności aktorskie powinny umożliwiać ci świadome oddzielenie siebie od postaci, dla swojego zdrowia psychicznego. Stanisławski wnikliwie to analizuje. Jak sprawić, by działać podświadomością, mimo że jest niezależna od naszej woli? Okazuje się, że można na nią wpływać świadomymi działaniami. Należy tworzyć świadomie i prawdziwie, wtedy rodzi się podświadomość i natchnienie. A po ludzku: przeżyć naprawdę, tylko wówczas emocja na twojej twarzy będzie prawdziwa. Na przykład gdy opuszcza cię dziewczyna, grana przez koleżankę aktorkę, wkurwisz i popłaczesz się naprawdę. Bo przypomnisz sobie jak się czułeś, gdy zrobiła ci to prawdziwa eks, mimo że od lat o niej nie myślałeś.

Oto wyjaśnienie zdania z początku o „twórczym procesie przeżywania”. Aktorstwo to sztuka przeżywania. Aktor przerobił materiał literacki w sobie, przez swoje przeżycia i doświadczenie. I w ten sposób stworzył postać prawdziwą, choć przecież wymyśloną. Jak pisze Stanisławski: stworzył „życie ludzkiego ducha” postaci scenicznej, a przy tym przedstawił to życie w formie artystycznej. Ot i cała wykładnia aktorstwa. Proste?

Może nawet banalne. Ale tylko pozornie. Stwarzanie żywych kreacji, pełnych namiętności i wzruszeń, jakie prawdziwi ludzie z krwi i kości, którzy znaleźli się w warunkach ustalonych przez scenariusz (zwanych tu „okolicznościami założonymi”), mogliby przeżywać, to zadanie aktora. Wielkie zadanie. Bo w ten sposób docierasz do publiczności, która także przeżyje odczucia twojej postaci, wzruszy się albo pęknie ze śmiechu. To krzewienie piękna, ba, poprawianie świata. Oto Teatr (z wielkiej). Bo życie to Teatr. Też z wielkiej.

Reklama

7 uwag do wpisu “Wypędzić z Teatru teatr

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s