Sztuka

vangogh

Konstanty Stanisławski nie mówi inaczej o aktorstwie niż „nasza sztuka”, „sztuka przeżywania”, a o aktorach – po prostu artyści. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Co to właściwie jest sztuka, po co mi ona i ile mam z nią wspólnego?

Pamiętam, że o sztuce rozmawiałem wielokrotnie z moją wspaniałą babcią Haliną. Była muzykiem i profesorem reżyserii dźwięku na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Reżyseria Dźwięku to kierunek, który powstał w 1954 roku jako jeden z pierwszych na świecie i pierwszy w Polsce. Ideą twórców było, by skupiał się przede wszystkim na artystycznym aspekcie pracy reżysera dźwięku, a nie tylko na inżynierskim. Taka idea spodobała się mojej babci, która skończyła ten kierunek w 1961 roku, a następnie została na uczelni, by kształcić kolejne pokolenia. Bywała prodziekanem wydziału, a na emeryturę przeszła jako profesor zwyczajny. Kochała śpiew, nie tylko sama śpiewała (przenikliwym sopranem), ale też badała ludzki głos. I była niesamowicie wrażliwa. Śmieszyło mnie, gdy kuliła się z powodu jakiegoś przeszywającego dźwięku, którego źródłem nierzadko byłem ja sam. Teraz się wcale z tego nie śmieję – sam boję się zbyt głośnych dźwięków, zwłaszcza w wysokich częstotliwościach. Ale ważniejsze, że była bardzo wrażliwa na sztukę. I trochę mnie i mojego brata tej wrażliwości uczyła – to z nią bywaliśmy na koncertach, w muzeach. I dziś pamiętam, jak potrafiła stać nad jakimś dziełem sztuki i płakać. Wtedy wydawało mi się to śmieszne i egzaltowane, tak jakbym sam nie wiem jak stał na ziemi, gówniarzem będąc.

Zaś mój dziadek był malarzem. Pewnie dlatego zaimponował mojej babci, że rozumiał sztukę. Wręcz wywyższał się z tego powodu, wydaje mi się, że ludzi, którzy nie doceniali malarstwa, rysunku i muzyki miał za gorszych. Szkoda, że był strasznie zamkniętym facetem, bo chciałbym coś więcej z niego wchłonąć. Był malarzem, grafikiem i genialnym karykaturzystą, kompletnie bez wiary w siebie i parcia na szkło. Pracował całe życie jako archiwista w muzeach w Warszawie – najpierw Wojska Polskiego, potem Archeologicznym. Jego codzienne zadanie polegało na wiernym narysowaniu eksponatu, by wrzucić ten rysunek do akt. Nie miał kompletnie żadnych pretensji do życia, oprócz tego, żeby wszyscy, a zwłaszcza dzieci, dali mu spokój. Gdy teraz o tym myślę, ten człowiek mógłby być idealnym kandydatem do samobójstwa, gdyby nie to, że jemu po prostu na niczym nie zależało.

Sam jakoś nigdy nie czułem sztuki w znaczeniu malarstwa czy rzeźby. Nie zapomnę, jak byliśmy z Mo w Londynie i wybraliśmy się do National Gallery, by zobaczyć „Słoneczniki” Van Gogha. Gdy zbliżaliśmy się do pomieszczenia, w którym są wystawione, wiedzieliśmy, że to tu. Było gęsto od ludzi. Z „tego” pokoju bił jakiś tajemny blask. Co i rusz wynosili stamtąd jakąś omdlałą kobiecinę. Wychodzili ludzie ze szczęściem na twarzy, lub zalani łzami. Aby wejść, trzeba było odstać w kolejce, przymknąć oczy i prawdopodobnie się pokłonić, choć to mogło mi się przyśnić. W niewielkim pomieszczeniu bez dopływu naturalnego światła i świeżego powietrza, za półmetrową warstwą kuloodpornej szyby były one. Garstka lichych słoneczników w bezkształtnym wazoniku, bez koloru i wyrazu, a za nimi nierówno narysowany horyzont. Szlag by je trafił. Mo przyglądała się ze szczerymi chęciami, badała na lewo i prawo, szukała tego geniuszu, co to niby w tym jest. Ja tylko parsknąłem: „Co to kurwa jest?!” Kiedy wyszliśmy, bezzwłocznie wysłałem smsa z tym komentarzem do mojej przyjaciółki Corby, artystki-graficzki z rzeźbiarskiej rodziny. Jej oburzenia wprost nie da się opisać, do dziś prawdopodobnie nie starłem tej okropnej skazy.

A jednak potrafię odczuwać piękno. Gdy patrzę na Mo, nie wiem, czy ona jest piękna, czy mieści się w jakimś kanonie czy wazonie. Dla mnie jest absolutnie najpiękniejszym obrazem, namalowanym boskim światłem, pociągniętym mistrzowską kreską. Tak samo porywają mnie dźwięki. Słyszę, gdy coś jest dobrze zagrane. Słyszę jak jeden muzyk „powiedział” w improwizacji coś, na co natychmiast odpowiedziała mu reszta. To bywa nieuchwytne, niesłyszalne, a jednak wyczuwalne. Bo sztuki chyba nie da się zrozumieć, a nawet zobaczyć czy usłyszeć. Zobaczyć możesz dzieło, usłyszeć kompozycję, ale sztukę tylko czuć. Kompletnie nie czuję słoneczników, szlag by je trafił. Ale płaczę, skowyczę wręcz, gdy słyszę pierwsze dźwięki trąbki Milesa w „So What” na „Kind of Blue”. Porusza mnie w środku, w żołądku, gdy ktoś dobrze gra na gitarze, czy to jest Keith Richards, Mark Knopfler czy John Mayer. Łzy same mi płyną, gdy McCartney dośpiewa Lennonowi (lub odwrotnie) w dowolnym refrenie dowolnej piosenki The Beatles.

I tak wracamy do Konstantego Stanisławskiego i jego sztuki przeżywania. On mówi o aktorstwie, ale jeśli spojrzeć na to szerzej, to każdą sztukę należy przeżyć. Każdy przeżywa na swój sposób i każdy przeżywa swój fragmencik. Ja nie przeżywam słoneczników, szlag by je trafił, ale przeżywam muzykę. To jest mój kawałek sztuki. Mo mówi, że nie ma dobrej i złej sztuki, dobra jest taka, jaką ktoś w danej chwili odczuwa, przeżywa. To by znaczyło, że nie da się o żadnym dziele powiedzieć, że jest złe, bo dla każdego w jakimś fragmenciku może być dobre. Trudno się z tym nie zgodzić, choć uzasadnia to istnienie takich nonsensów jak disco polo.

Staram się z tego Stanisławskiego wyciągnąć jak najwięcej dla siebie. Skoro, tak jak każdą sztukę, aktorstwo trzeba czuć, to badam, czy czuję. Gdy je widzę, to czuję, ale wciąż nie umiem poczuć go w sobie. Tak jak nie czuję słoneczników, szlag by je trafił, tak nie czuję natchnienia aktorskiego w duszy. Dopiero zaczyna do mnie docierać to, co mówią nasi psorzy, którzy nie skupiają się na technice (oddechu, emisji itd.) tylko na sztuce. Wielokrotnie instruowali nas, żeby nie grać tego co mamy zagrać. Tylko poczuć tę sytuację w sobie, wejść w postać, operować swoimi własnymi ludzkimi uczuciami (właśnie uczuciami, a nie rozumem czy techniką!), po to, by pokazać prawdziwe przeżycie. Gdy to się udaje, dosłownie w ułamkach sekund, nieważna się robi strona techniczna. Zaczyna być prawda, przeżycie, wzruszenie.

To strasznie poważne rzeczy, z którymi naprawdę średnio sobie radzę. Nie tylko dlatego, że wymaga to pełnego zaufania od obcych ludzi i psorów, ale też dlatego, że ciągle myślę. Nie umiem normalnie wejść na scenę, wejść po prostu – zawsze wkraczam z czymś w głowie, z jakimś nieokreślonym zamiarem. I zawsze to wygląda śmiesznie. Naprawdę nie wiem co mam z tym zrobić, może nigdy nie poczuję aktorstwa w sobie? Może jestem zbyt oderwany od rzeczywistości, by rzeczywistość wiernie oddawać? Może moja dusza nie zrozumie, tfu, nie poczuje tego nigdy? Tak jak słoneczników. Szlag by je trafił.

5 uwag do wpisu “Sztuka

  1. wklejam na prośbę amaktora nie w celu powtórnego zgromienia go ( jak się okaże pierwsze zgromienie było smsowym qui pro quo), a w celu udowodnienia, że skazy do zmazania nie ma, a co więcej: negacja żadnego dzieła sztuki przez w.w. nie spowodowałaby takiej sytuacji bo doceniam żarliwość amaktora, która w odczuwaniu sztuki jest bezcenna w przeciwieństwie do letniości i obojętności…
    a więc oto tekst z fb, który potwierdza wg mnie jak dobrze amaktor wybrał obiekt ilustrujący temat:
    Drogi Amaktorze, czuję się wywołana do tablicy, więc jestem. Tak, to ja Korba dla niewiedzących.
    Otóż jakże ułomne są środki komunikacji międzyludzkiej, a szczególnie te cyfrowe a wśród nich smsy, że nie odzwierciedlają całej gamy szarości ironii i sarkazmu jaki staram się wtłoczyć w te bezduszne short message. Jednakowoż dałabym sobie uciąć głowę, że na końcu smsa gromiącego Cię (chociaż Cię jeszcze wtedy nie było na świecie ,a był tylko obywatel Paweł Kuhn) był łopatologiczny acz użyteczny znaczek sugerujący ironię 😉 lub jemu podobny. Wiem to, ponieważ mam świadomość, że moje smsy są upstrzone emotikonami jak nie przymierzając wiejskie firanki muszymi kupami w środku lata. Przejdźmy do sedna sprawy ocierając się najpierw o temat nieszczęsnych słoneczników, z których uwielbieniem za nic jakoś siebie nie mogę zestawić. Są one dla mnie ciekawym obiektem jedynie z tego powodu, że w czasie ich powstania były dziełem wręcz rewolucyjnym w sensie estetycznym dla ówczesnego mieszczaństwa. Budziły skrajne emocje po nienawiść wręcz, a teraz wiszą biedne w postaci pożółkłej reprodukcji nad kanapą co drugiej cioci kloci bo „takie ciepłe, przyjemne” kolory. W tej kwestii jest to dzieło pełne dramatu: zrodzone z pasji artysty naturszczyka, kiedyś symbol awangardy i znienawidzonej (patrz nierozumianej) estetyki , teraz jako ikona mieszczańskiego kiczu i pozornego „obcowania” ze sztuką. Ten aspekt słoneczników, owszem rusza mnie budząc jednak raczej współczucie dla strasznego losu twórczości van Gogha, który komercyjnym artystą nigdy niestety nie był z braku popytu przy nadmiernej podaży, ale o kasie, a jakże marzył i o uznaniu także więc może te kanapy cioci kloci wcale by go tak nie zabolały, szczególnie jeżeli procent od tych tandetnych reprodukcji miałby trafiać do jego kieszeni (patrz listy do brata Theo, którego uduchowiony Vincent doił niemiłosiernie całe swoje jakże nieszczęśliwe życie).
    Puentując sprawę jestem zwolennikiem teorii żyj i daj żyć innym. Ze sztuką jest jak ze światopoglądem: nie ma jednego właściwego, ale każdy uważa, że jego punkt widzenia jest ogólnym punktem odniesienia i jego prawo póki nie wadzi innym. Basta.

    Polubienie

Podoba Ci się? Nie? Napisz!

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s