Zapowiadało się fajnie: młody, nie bardzo czytany pisarz + równie młoda, superskuteczna menedżerka z agencji reklamowej + dawna dziewczyna + przystojny klient menedżerki + Londyn. Wyszedł film, w którym oczywistości mieszają się z dziwnymi, jakby niepotrzebnymi wątkami. Narażone na szybki rozpad małżeństwo szybko się rozpada, pisarz wraca do dawnej dziewczyny, która kocha go z wzajemnością, a menedżerka schodzi się z przystojnym klientem, który kocha ją z wzajemnością. Do tego kilka jeszcze bardziej oczywistych motywów (ale przynajmniej śmiesznych), jak terapeutka, która sama mocno potrzebuje terapii, zarówno małżeńskiej, jak i osobistej.
Dobre zdjęcia nie były w stanie przykryć zupełnego braku autentyczności u postaci. Drugoplanowi małżonkowie, którzy bez przerwy wymieniają się przytykami, robią w pewnym momencie coming out i okazuje się, że nie mogą bez siebie żyć. I nawet to – choć mogło być niezłym zwrotem akcji – jest jakoś na siłę. No i jeszcze ten klient, sztampowo przystojny i bogaty. Agencja reklamowa w osobie głównej bohaterki chce go wkręcić, zakładając, że jest teksańskim przygłupem. Klient łapie to natychmiast. I tu mogłaby być fajna intryga, mógłby to pociągnąć, pograć z nią, odgryźć się ze zdwojoną siłą, ale nie – po chwili demaskuje się z harvardzkim wykształceniem.
Co z tego, że znajdzie się kilka dość zabawnych scen? Poczucie straconego czasu pozostało.